Zebrane ułomki z życia o. Wenantego Katarzyńca franciszkanina – Alfons Maria Kolbe 

SŁOWO OD AUTORA

Z polecenia moich Przełożonych zabrałem się do napisania żywotu świątobliwego mojego Magistra O. Wenantego Katarzyńca, franciszkanina, zmarłego w opinji świętości w dniu 31 marca 1921 roku. Wspomnień tłoczy mi się do głowy wiele, choć przez te parę lat wiele też uleciało, a zapamiętane zatraciły już mniej lub więcej wyrazistości. Objechałem również rodzinne strony czcigodnego Ojca mego i Brata w Zakonie, zbierając, co tylko zebrać się dało. A jednak – do pisania żywotu zabrać się było mi trudno. Dlaczego? – Cnoty O. Wenantego tak ukrywały się przed okiem ludzkim, że jeden tylko Bóg znał tę piękną duszę na wylot: On też jeden ocenić ją należycie potrafi! – Tak mnie zbijali z tropu ci, co mieli sposobność poznać O. Wenantego najlepiej… Ale i zachęcali równocześnie. Boć jeśli tak wysoce uduchowione było to jego życie, jeśli O. Wenanty z Bogiem najwięcej obcował i dał się Mu najlepiej poznać – toć przykładem swoim może wielu na drogę Bożą wprowadzić, jako już wprowadzał, gdy chodził jeszcze po tej ziemi!… Zatem – w Imię Boże! Będę pisał – a Ty, mój Kochany Magistrze, któremu po Bogu najbardziej zawdzięczam moje wytrwanie na drodze zakonnego powołania… wymódl mi, proszę, pomoc niebiańską dla tej pierwociny pisarskiej pracy, by przez czytanie tych zebranych ułomków z Twego życia, wielu, zwłaszcza młodych, Boga bardziej pokochało i do tej miłości dostroiło życie swoje całe!…

W CIENIU WIEŚNIACZEJ STRZECHY.

DZIECKIEM wsi był O. Wenanty – wsi cichej, dość zapadłej, położonej we Wschodniej Małopolsce na północny wschód od Lwowa, a noszącej nazwę Obydów. Przyszedł na świat dnia 7 października 1889 roku, z rodziców Jana i Agnieszki z domu Kozdrowickiej. W pięć dni później ochrzczony w parafialnym kościele w Kamionce Strumiłłowej, otrzymał imię Józef.

Rodzice, małorolni wieśniacy, szczerze nabożni, czuwali, by szlachetne zarodki cnót, wszczepione na Chrzcie świętym, wydały godne owoce; ale że tak bujnie to co dobre w duszyczce tej się rozwinie i tak zupełnie stłumi wszelkie zapędy niższe – tego i oni spodziewać się nie mogli.
Od dziecka anioł był z tego chłopca. Gdy rówieśnicy kłócili się, psocili i martwili rodziców – on, wedle dosadnego wyrażenia swego Księdza Proboszcza, „był dla rodziców istną pociechą”. Wcześnie począł pasać krówki, a pilnując ich na pastwisku, równocześnie strugał sobie z drzewa krzyżyki, figurki, malował je, a przede wszystkim odmawiał nabożnie święty Różaniec. Kto się do niego zbliżył, musiał mu towarzyszyć w modlitwie, bo – mawiał już wtedy do chłopaków – „Różaniec powinien odmawiać każdy”.

Śpiewał też wiele, pasając krówki, a zawsze same tylko nabożne. Najbardziej rozmiłował się w pełnym majestaty „Kto się w opiekę” i „Kiedy ranne wstają zorze”. Lubiał także bardzo pieśni do Matki Najświętszej, zwłaszcza „Serdeczna Matko” i „Matko Niebieskiego Pana” – a gdy w izbie serce śpiewać mu kazało i wśród tego nadeszła matka, prosił ją gorąco:

– Pomagajcie mi Mamo!

Tak tedy już od dziecka był jakby cichym apostołem modlitwy, zachęcając do odmawiania Różańca i do nabożnego śpiewu.
W miarę jak wzrastał w lata, apostolstwo to tryskało z postępowania jego coraz mocniej: on, cichy i ukryty, odważał się upominać i gromić nawet swawolnych chłopaków, gdy z ich wadami się zetknął!

Bliski jego krewny, pasząc również krowy, zwykł był popisywać się nieskromnymi żarcikami, przy tym i nucił nieprzyzwoite piosenki i opowiadał gorszące rzeczy, nasz Józio zauważywszy to, podchodzi raz do zepsutego chłopaka i śmiało wobec wszystkich „bezbożnikiem” go nazywa. Nie poprzestając na tym, wypowiada do zebranych jakoby kazanie, przestrzegające i karę Bożą zapowiadające:

– Nie trzeba tak brzydko mówić, ani śpiewać, bo Bóg nas słyszy i ukarze! Nie grzeszcie też inaczej: nie chodź na cudze jabłka ani na marchew, nie bij się z chłopcami, nie znęcaj się nad bydłem…

Bywało, że w czasie takiej przemowy któryś z chłopców śmiać się zaczął i do śmiechu innych pobudzał. Wtedy mały kaznodzieja zmieniał nagle ton mowy:

– Nie śmiać się! – wołała. – Pan Jezus cierpiał tak bardzo za nasze grzechy i umarł na krzyżu! Nie śmiać się, ale poprawić zupełnie trzeba i to zaraz, bo jeśli się nie poprawicie, to was Bóg ukarze!

A wtedy – już wszystko cichło i nawet najgorsi chłopcy słuchali ze skupieniem.

Podobne kazania miewał mały Józio i w mieszkaniu, wtedy wchodził na ławę i przemawiał, a wzruszenie jego udzielało się zebranym chłopcom wioskowym. – Tak opowiadają ludzie w Obydowie, ci dawni rówieśnicy jego, co dobrze go znali i z kazań jego niemały odnosili wtedy pożytek…

Zapowiadało się tedy już od lat najmłodszych, że Józio księdzem będzie. Sam też – wspomina żyjąca jeszcze staruszka-matka – „od takiego maleńkiego powtarzał ciągle że pójdzie na księdza i na księdza.”

Od razu widocznym również było, że na księdza zakonnego: niezwykle bowiem był rozmiłowany w posłuszeństwie. „Siedział na pastwisku – opowiada stryj Franciszek Katarzyniec – a tatuś zawołał: „Józiu!” – ten zaraz posłuchał i leciał, że aż się ludzie dziwowali.”

Inaczej jeszcze, jakby bardziej jaskrawiej, to powołanie Boże ujawniało się w maleńkim, przez wszystkich kochanym, Józiu. Od pierwszych lat życia, gdy tylko zdołał pojąć, czym jest Msza święta – a pojął to wcześnie – garnął się do kościoła, by doznawać szczęścia uczestniczenia w Najświętszej Ofierze. A kościół najbliższy w Kamionce Strumiłłowej oddalony był od Obydowa o 4 kilometry. „Widziałem go nieraz modlącego się tu nabożnie – opowiada jego ks. Proboszcz – i myślałem sobie: jak ślicznie ten chłopczyk się modli!” A gdy został dopuszczony do Pierwszej Komunji św. przyjmował już odtąd Pana Jezusa do serca swego co najmniej raz w miesiącu, a modlił się gorliwiej jeszcze. Tęsknotą jego było teraz: służyć do Mszy świętej…

Ponieważ tymczasem już i do szkoły chodzić zaczął, wpierw rok jeden w Obydowie a potem do Kamionki, przeto łatwiej było mu teraz wyuczyć się ministrantury i sposobu służenia do Mszy św.

Jakoż się wyuczył. Ale jak do służenia się dostać? Zakrystja kościoła w Kamionce aż się roiła od ministrantów: każdy z nich o swe miejsce uprzywilejowane zazdrosny… Wszedł do zakrystji i Józio Katarzyniec, no i stanął nieśmiało w kąciku. Spostrzegli go chłopcy i zrozumieli odrazu, o co idzie, więc powitali groźbami: niechby się tylko odważył służyć! Na to wszedł ks. Proboszcz i kazał służyć do Mszy św. właśnie wzgardzonemu i odpychanemu Józiowi, tamtych zaś wykrzyczał. Z głębokiego smutku – radość przeogromna! Odtąd już często sługiwał, a zawsze tak nabożnie, że obecni głęboko się budowali. On zaś promieniał radością.

– Służyłem znów do Mszy św. – mówił do matki, powróciwszy do domu.

W Obydowie kościoła niema; jest tak tylko ładna, murowana kaplica, w której odprawia się corocznie t. zw. „polna Msza święta”, tuż przed samemi żniwami, dla uproszenia u P. Boga błogosławieństwa na tak ważny dla wsi – i nie tylko dla wsi – czas. Nasz Józio odkąd wyuczył się służyć do Mszy św., służył do niej zawsze, a prócz tego zachodził często do ukochanej tej kapliczki na Różaniec. Zwykle zastawał drzwi zamknięte: klękał więc sobie na zewnątrz: tak go ludzie widywali i budowali się wielce.

Była w pobliżu jeszcze druga kaplica, w Jagonie. I do niej zachodził. A widząc w ołtarzu trzy tablice zwane kanonami, zawierające modlitwy łacińskie, odmawiane przez kapłana w czasie odprawiania Mszy świętej, postanowił sobie wypisać je kiedyś, by móc spróbować odprawiania Mszy świętej u siebie w domu. Jakoż przy najbliższej sposobności, pomodliwszy się wpierw, zbliżył się do samego ołtarza, brał z uszanowaniem kolejno tablice do ręki, i je przepisywał, tak litera po literze, boć języka łacińskiego nie znał wtedy jeszcze. Ukończywszy tę mozolną prace, pomodlił się znowu i po powrocie do Obydowa, nic nikomu nie mówiąc, zabrał się do staranniejszego odcyfrowania tych modlitw na mocny, sztywny karton. Gdy już Kanony w tej sposób sobie zdobył, jął sporządzać szaty kapłańskie: stułę, manipularz, ornat – wszystko z papieru… A ukończywszy i tę pracę, zaopatrzywszy się w przybory kapłańskie do odprawiania Mszy św., takie na swój wzrost, maleńkie, próbował naprawdę samego odprawiania: wpierw samotnie, a następnie wobec domowników, zbierających się coraz liczniej.
Ojciec był przerażony. Co czynić?.. Zezwalać na to nie mógł – bo i jakże?.. Przeszkadzać też nie śmiał, bo wszystko odbywało się ze zbudowaniem obecnych i jego samego… Udaje się tedy do księdza Proboszcza z tym kłopotem:

– Czy mogę na to pozwolić, co się w moim domu dzieje? Światły kapłan, który dobrze znał swego ministranta Józia Katarzyńca, dopytał się o wszystko dokładniej jeszcze, a przewidując w tem zamiary Boże, odpowiedział:
– Jeśli naprawdę tak ze zbudowaniem się to odbywa, to można nie przeszkadzać.

Odszedł ojciec uspokojony.

Zaprawdę, dziwne są drogi, którymi sługi Swoje Bóg wszechmocny prowadzić raczy!

PILNY, ZAPOBIEGLIWY UCZEŃ.

WSPOMNIAŁEM już mimochodem, że O. Wenanty, a właściwie wtedy jeszcze Józio Katarzyniec, chodził do szkoły wpierw w rodzinnej wiosce w Obydowie – jeden tylko rok, bo była tam podówczas mała, początkująca szkółka – a przez pięć lat do Kamionki Strumiłłowej.

Do Kamionki – 4 kilometry drogi lasem przez pole. Czy w pogodę czy w słotę, czy latem czy zimą, odbywał nasz Józio z dnia na dzień wiernie tę drogę, a matka opowiada, że gdy raz w okropną pluchę puścić go z domu nie chciała, tak długo prosił, aż… niespodzianie wypogodziło się zupełnie i synek radośnie do szkoły pogonił.

Jeszcze „kłopot” miała z nim matka: wychodził zawsze do szkoły znacznie wcześniej, by mieć czas na wysłuchanie Mszy świętej i posłużenie do niej. „Ile to razy – wspomina ze łzami w oczach matka – nie zdążyłam sporządzić na czas śniadania, więc mówię:

– Zaczekaj trochę, Józiu, do szkoły jeszcze i tak zdążysz! – a on bez śniadania wolał się obyć, byle Mszy świętej ani razu nie opuścić.”
„Dla dziecka było to poświęcenie” – pisze o tym proboszcz jego ks. dziekan Czyrek. I dodaje: „W szkole był cichutki: pociecha i chluba przełożonych. Nigdy na niego skargi nie było i przykrości żadnemu dziecku nie robił.”

Kiedym, będąc osobiście w Kamionce Strumiłłowej, prosił tegoż ks. Proboszcza, by o swym parafianinie coś więcej z tego czasu opowiedzieć mi zechciał, dorzucił żartobliwie:

– Tych baciarów (łobuzów) to doskonale pamiętam: wiem, za com ich bił w skórę. Ale ten? Tak był cichy i skromny, że prawie nie zwracał na siebie uwagi. Uczył się dobrze, siedział w klasie spokojnie – i któż mógł przypuszczać, że o jego życie będzie się kto kiedy dopytywał?
– Zresztą – dodał po chwili – tu był małym chłopcem, potem schował się w seminarium nauczycielskim we Lwowie, a wreszcie – utonął w waszym Zakonie.

A w liście dopełnił jeszcze swe cenne zeznania tymi słowy:
– Mogę powiedzieć tyle, że była to dusza czysta i święta. Niech go Bóg ma w Swej chwale, a rodzina i wieś rodzinna w niebie Patronem i Orędownikiem!

Rzadko się zdarzy, by ks. Proboszcz takie świadectwo o parafianinie mógł wydać!

Ciekawe zdarzenie dotarło jeszcze do mych uszu, gdym bawił w Obydowie. Świadczy ono z jednej strony o pilności Józia, a z drugiej o trudnych widocznie warunkach, w jakich zadane w szkole lekcje odrabiać w domu musiał. Oto jeden z nauczycieli szkoły powszechnej w Kamionce, p. Sobotowski, wybrał się na poobiednią przechadzkę lasem w stronę Obydowa. Wtem pod jednym z drzew dostrzega jakby mały cygański obóz czy co takiego: chłopiec pochylony nad rozłożonymi książkami, atrament odkorkowany obok – on uczy się, pisze. Tym chłopcem był uczeń jego Józio Katarzyniec.

– Co ty tu robisz w lesie? – pyta ubawiony takim widokiem.

– Uczę się zadanych lekcyj na jutro – odrzekł spuściwszy zakłopotane oczy.

– Tutaj? w lesie? Dlaczegoż nie idziesz z tem do domu?

– Bo w domu bardzo przeszkadzają.

Takim uczniem był nasz Józio!

Zachowała się jedna korespondencja jego z tego czasu, pisana ołówkiem:

Kamionka Str. – 16 lutego 1902.

Najdrożsi Rodzice!

31 stycznia otrzymaliśmy świadectwa. Z tym dniem skończyło się pierwsze półrocze. Ja otrzymałem świadectwo także. Moje postępy są dość dobre. Na przyszłość będę się starał jeszcze lepsze świadectwo otrzymać.

Całuję Was serdecznie i moją Siostrę

Wasz syn Józef.

Takie to proste, a jednak już widnieje dobre, kochające serce dwunastoletniego wtedy chłopca!

W roku 1903 ukończył nasz Józef Katarzyniec powszechną szkołę w Kamionce i otrzymał chlubne świadectwa. Rodziło się teraz ważne dla całego późniejszego życia pytanie:

– Co dalej?

Chciał zostać księdzem. Zwierzył się z tym swemu katechecie (prefektowi) ks. Buszyńskiemu, ale ten, mimo najszczerszej życzliwości, nic niestety doradzić, nic uczynić nie mógł: wszelkie zamiary rozbijały się zawsze o ubóstwo rodziców… Już zanosiło się na przyjęcie do Małego, biskupiego, Seminarium we Lwowje, ale niestety i tego urzeczywistnić się nie dało: brakowało pieniędzy…

– Więc do Radziechowa! – podszepnął ktoś. – Jest tam wydziałowa szkoła, a o mieszkanie też nie będzie trudno.

Jakoż pojechał do Radziechowa, zapisując się w tej wydziałówce od razu do III klasy. Jeden rok tu przebywał, ale ten rok jeden stał się dla niego naprawdę opatrznościowym. Dyrektor szkoły bowiem był niedoszłym księdzem: w dopięciu upragnionemu celu stanęło mu na przeszkodzie niespodziane kalectwo: złamał nogę. Miał jeszcze wiele duchownych i teologicznych książek, a dowiedziawszy o zamiarze swego ucznia Katarzyńca, rzekł raz do niego:

– Słuchaj Józek, idź na strych i powybieraj sobie książki, które ci się mogą przydać.

Trzymał je bowiem na strychu, między rupieciami.

Nasz Józef nie posiadał się z radości: o tych książkach bowiem już nieraz słyszał i miał na nie chęć ogromną. Natychmiast pospieszył na wskazane sobie miejsce i wziął ich sporo: oczy jaśniały mu szczęściem! Wczytywał się w te skarby, każdą chwilę wolną od nauki im poświęcając, a dla zacnego dyrektora zachował wdzięczność przez całe życie.

– Wszystko zawdzięczam jego dobroci! – mówił nieraz potem.

Przy pilnej nauce i bujnem czytaniu książek, znajdował jeszcze dość czasu na pomaganie współkolegom w odrabianiu lekcyj: jeden z jego ówczesnych kolegów po dziś dzień wyznaje, że gdyby nie taka pomoc, zawsze miałby tylko dwóje! Zamożniejsi, wiedząc o ubóstwie jego rodziców, płacili mu za to, dzięki czemu potrafił sobie prawie całkowicie radzić bez oglądania się na kieszenie rodziców.
W lecie 1904 roku ukończył wydziałową szkołę, a świadectwo, jakie dnia 8 lipca wręczono, brzmi:

Tedy ze wszystkich przedmiotów najwyższe stopnie! Niezwykłe świadectwo zdobyte mimo korepetycyj i czytania licznych książek p. Dyrektora. Złożyły się na nie: niepospolite zdolności i niespotykana pilność.

BĘDZIE NAUCZYCIELEM?…

Po ukończeniu szkoły wydziałowej w Radziechowie ojciec oglądnąwszy świadectwo syna powiedział sobie tak:

– Chłopak żądny nauki, poślę go więc do Lwowa, niech się uczy. Najlepiej na nauczyciela, to i drugich kiedyś uczyć będzie. Nie wiele kosztował mnie w Radziechowie, zdobywając sobie grosz korepetycjami – to samo niech we Lwowie robi. Pójdzie do seminarium nauczycielskiego – szkoda, aby się miał zmarnować!

Tak zawyrokował ojciec: od razu tedy prysnąć miały wszelkie nadzieje dobicia do Chrystusowego kapłaństwa… Tłumaczenia i prośby jego na nic się nie przydały: ugiął się wiec przed wolą ojcowską. Ale nie zupełnie, gdyż i teraz i przez cztery lata nauki seminarium nauczycielskim ustawicznie powtarzał:

– Ja uczę się na nauczyciela, ale nim nie będę.

Zwiedzając rodzinne i szkolne strony O. Wenantego, niewiele zdołałem zebrać szczegółów z tego okresu jego życia: Nie dotarłem do żadnego z profesorów, nie doszukałem się żadnego z kolegów. Doszło tylko mych uszu, że ówczesny katecheta seminarium nauczycielskiego ks. Boczar, zmarły przed kilku laty, miał się o uczniu swoim Józefie Katarzyńcu wyrażać tak:

– Tyle lat uczyłem po szkołach i miałem styczność z tyloma chłopcami, ale ani przedtem ani potem nie miałem ucznia podobnego jemu.
Tak samo wyrażali się podobno o nim profesorowie.

A w liście ks. Dziekana Czyrka znajduję te słowa:

– Tam (t. j. w seminarium nauczycielskim) utrzymywał się z lekcyj. Był ozdobą rówieśników. Przełożeni mieli dla niego tylko pochwały.
Że utrzymywał się – bodaj częściowi – z lekcyj, świadczą karteczki, pisywane wtedy do rodziców. Wyszukałem ich parę i wypożyczyłem od rodziny.

Kochani Rodzice! – pisze dnia 23 lutego 1906 roku.
Już dawno do Was nie pisałem, dlatego teraz biorę pióro do ręki. Lekcje dzięki Bogu mam. Dostanę miesięcznie trzy reńskie…
Albo w marcu tegoż roku:
Z łaski Boga zdrów jestem i dobrze mi się powodzi. Lekcje mam, dlatego nie przysyłajcie mi 5 zł. tylko 2 zł. 20 ct…
Albo 1 lutego 1907 r.:
Za lekcje, które miałem, dostałem 3 korony i wydałem je na książki: może jeszcze co dostanę, to będzie na internat.
Raz tylko, 9 marca 1907 roku, donosi smutno:
Lekcyj nie mam…

Ta sama korespondencja, której urywki tu zamieściłem, uczy jeszcze bardzo wiele. Kogo uczy? Szczególnie młodzież naszą szkolną. Ta młodzież, jeśli mieszka poza ogniskiem rodzinnym, nieraz wydatkami zbędnymi tak podrywa stan majątkowy rodziców, że ci wolą już zupełnie do szkół dzieci nie posyłać. Posłuchajcie tedy młodzi, jak się urządzał przyszły O. Wenanty!

W kwietniu 1904 roku pisze:

Najdrożsi Rodzice!
Nadchodzą święta wielkanocne, które chciałbym spędzić w kółku rodzinnym. Rozjeżdżamy się za 10 dni. Ponieważ będę musiał przynieść do domu bieliznę do prania, dlatego nie będę mógł iść z ciężarem. Proszę Was o przysłanie choć jednej korony, bo inaczej nie będę mógł przyjechać do domu. Jeżeli macie pieniądze, to przyślijcie je w krótkim czasie z adresem do internatu, a jeśli nie macie, to ja pójdę piechotą do domu…

– Jeśli nie mają pieniędzy, to – nie nalega: – Pożyczcie, a przyślijcie! – lecz: – pójdzie piechotą do domu. Mowa tu zapewne o tych 4 kilometrach z Kamionki do Obydowa, bo kolej wtedy tylko do Kamionki dochodziła. Z tłumokiem bielizny pójdzie…

I zadowala się czymkolwiek, byle ulżyć kochanym rodzicom. Oto n. p. pisze w dwa lata później, gdy już był uczniem III kursu seminarium:
Bluzkę przyślijcie mi, tu się przypasuje…

Chyba nie o nową bluzkę prosi, skoro będzie ją przypasowywał… A choćby i o nową, to czy nie porządniejszą bluzkę nabyłby w magazynach lwowskich, niż mu tam w Obydowie uszyją? A jednak w Obydowie wypadnie taniej: pragnie tedy ulżyć rodzicom.
Innym znowu razem prosi, by mu rodzice przysłali stare buty i coś do zjedzenia.

Matka jego opowiada, że gdy otrzymał co z domu „do zjedzenia”, wymieniał to na pożyteczne książki.
Gdy tak wypisuję budujące szczegóły korespondencji O. Wenantego jako ucznia szkoły średniej, myślę sobie:
– A może kto z młodych naprawdę pożytek z tego opowiadania odniesie i czując to, radby jak najwięcej rzeczy podobnych usłyszeć?
Dobrze! Wykorzystam moich notatek resztę.

Oto: uczył się tak dobrze i tak pilnie odrabiał lekcje, że świadectwa jego seminaryjne roją się wprost od takich ocen, jak: celujący, chwalebny, wytrwały. Prawda, na drugim i trzecim kursie przyplątało się coś „zadowalających” i „dostatecznych”, ale przypisać to trzeba wyłącznie nawałowi korepetycyj, jakimi się obarczył, byle rodzicom w płaceniu za siebie dopomóc.

Za pilność i wzorowe zachowanie się w szkole uzyskał poważną pomoc pieniężną z funduszu krajowego w kwocie 920 ówczesnych austriackich koron: pomoc ta rozłożona była na poszczególne lata nauki.

By się w wydatkach jak najbardziej ograniczać, prowadził sobie dzienniczek dochodów i rozchodów; na końcu obliczył, że wykształcenie jego od początku nauki kosztowało rodziców jednak 400 reńskich.

A pobożność? Wpadła mi w ręce tylko kartka spisu członków Żywego Różańca z czasu pobytu w seminarium nauczycielskiego we Lwowie: zelatorem Józef Katarzyniec i wszystkie nazwiska jego ręką wpisane. On tedy Różę tę zebrał, on ją prowadził. I choć po dziesiątku Różańca z dnia na dzień odmawiać musiał, i współkolegów do tego samego zachęcać – jako mawiał ongiś, gdy pasał w Obydowie krówki:
Każdy powinien odmawiać Różaniec!

Przy całej swojej pilności i pobożności był chyba dość wesołym chłopcem, skoro nawet listy do ojca pisywał niekiedy dowcipną mieszanką liter i znaków umówionych: trudno to niewtajemniczonemu odczytać. – Próbuj młodzieńcze, a równocześnie i w całe życie tego wzorowego ucznia szkoły średniej wczytać się usiłuj…

Co, co go wtedy znali, wyrażają się o nim jędrnie:
– Najlepszy uczeń i najlepszy kolega!

PAN BÓG GO WOŁA!

– Ja uczę się na nauczyciela, ale nim nie będę – oto zdanie, które, jak widzieliśmy, towarzyszyło naszemu bohaterowi cichej cnoty, gdy wstępował w mury seminarium nauczycielskiego i potem nie opuściło go ani na krok przez cały czas nauki. Postanowił sobie koniecznie zostać kapłanem. Pan Bóg go wołał…

Rodzice dobrze wiedzieli o zamiarach syna. Przypuszczali jednak, że jest to szlachetny zapał, właściwy niejednemu grzecznemu dziecku: niewinna pobożna duszyczka jego garnie się ku temu, co Boże; skoro jednak wyrośnie i życie nowych wrażeń i doświadczeń mu przysporzy, osobliwie, gdy nauka wyraźnie nakieruje go tak ku zawodowi nauczyciela – wtedy chętnie zgodzi się na to, aby zostać nauczycielem.

Nie przypuszczali jednak, co się w duszy syna działo. Że jeszcze na rok przed ukończeniem seminarium nauczycielskiego zdzierżeć nie mógł i prosząc gorąco o światło Boże, czuł w duszy konieczność pójścia wyraźniej w upatrzonym kierunku…

Dokąd pójdzie?

Rozważał długo – i nie wiadomo, czy za czyjąś poradą, czy też bezpośrednio za natchnieniem Bożej łaski, posłuszny jej głosowi, zaszedł do furty lwowskiego klasztoru OO. Franciszkanów i – zadzwonił…

Zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że to naciśnięcie dzwonka furty i ten głos wewnątrz klasztoru – może się stać dla niego czymś przełomowym…

Działo się to w czasie wakacyj 1907 roku: Józef Katarzyniec liczył wtedy lat 17.

Tajemnicze czekanie, które na pewno bez modlitwy nie minęło…

Wyszedł na razie br. Furtian i zapytał, czego sobie nieznajomy mu młodzieniec życzy, a usłyszawszy pokornie wypowiedzianą prośbę o przyjęcie do Zakonu, obiecał poprosić O. Prowincjała i odszedł.

Znów czekanie i znów zapewne modlitwa…

Niebawem słychać pewniejsze kroki – coraz głośniej, bo coraz bliżej… Furta się otwiera i wchodzi do rozmównicy najwyższy przełożony OO. Franciszkanów w Polsce. Widok młodzieńca nieśmiałego, skulonego, uczynił na nim raczej ujemne wrażenie.

– I czegoż ty chcesz? – zapytał.

– Prosiłbym o przyjęcie do Zakonu.

– Masz jakie szkoły? świadectwa?

W odpowiedzi kandydat dobył ostatnie świadectwo seminaryjne i wręczył je temu, od którego zależało przyjąć go lub nie przyjąć…

O. Prowincjał, przebiegłszy wzrokiem podany sobie papier, spojrzał w oczy gościowi.

– Piękne masz świadectwo, ale gdzie łacina?

– Nie uczyli nas łaciny – brzmiała treściwa odpowiedź.

Chwilę zastanawiał się O. Prowincjał, czyby nie przyjąć skromnego a zdolnego młodzieńca mimo braku łaciny i już w klasztorze tego języka go nauczyć, ale ostatecznie zadecydował inaczej: wydawało mu się bowiem, że będzie tam w domu chyba bieda i stąd przed ukończeniem seminarium – pukanie do klasztoru. W takich razach prawdziwe powołanie jest rzadkością.

– Nie skończyłeś jeszcze szkoły – rzekł – nie zdałeś matury. Wróćże tedy i ucz się nadal pilnie, a gdy wszystko pokończysz, możesz za rok znów się do nas zgłosić. Staraj się też poduczyć choć trochę łaciny. Wtedy i ty i my będziemy pewniejsi, że to naprawdę jest powołanie Boże.

Jeszcze parę słów życzliwych i młodzieniec, pożegnawszy się z O. Prowincjałem, odszedł.

Znalazł się z powrotem na mieście i pośród świata…

Postanowił sobie jednak raz zaczętego dzieła nie puszczać już z rąk, ale je z pomocą Bożą do pomyślnego wyniku doprowadzić. Zaraz wziął się do łaciny, a równocześnie poduczał się i języka greckiego. Gospodarz klasy wiedział o tem, a odczytując pewnego razu po konferencji stopnie, ogłosił żartobliwie:

– Józef Katarzyniec wykazany z łaciny i greki! – Na znak, że wszystko dobrze.

Ostatni rok nauki w seminarium uważał za najbliższe przygotowanie do życia w Zakonie. Po roku sumiennej pracy i gorliwych modłów złożył egzamin maturalny i otrzymał świadectwo dojrzałości z odznaczeniem: otwierało mu ono swobodną drogę do kariery życiowej…

Nie wahał się jednak ani na chwilę: jako przed rokiem, spieszy znów do furty klasztoru OO. Franciszkanów i prosi tegoż O. Prowincjała o przyjęcie.

Przełożony ledwie go sobie przypomnieć zdołał, tyle twarzy młodzieńczych przesunęło się w międzyczasie przed jego oczyma!
Teraz – młodzian szkołę już skończył. Świadectwo maturalne na żądanie wręcza. O. Prowincjał odczytuje wszystko uważnie – bo przyjąć albo nie przyjąć: obowiązek ważny…

Odczytajmy sobie to świadectwo wraz z O. Prowincjałem:

– Pięknie! – pochwalił szczerze O. Prowincjał. – A łaciny poduczyłeś się nieco?

– Trochem się uczył – brzmiała skromna odpowiedź.

O. Prowincjał, pragnąc sprawę postawić poważnie, polecił zawezwać obecnego właśnie w klasztorze profesora Internatu, specjalisty od języka łacińskiego, p. Kretowicza i poprosił o wybadanie, czy też kandydat cośkolwiek w tym języku się orientuje. Sam przysłuchiwał się egzaminowi bacznie.

Profesor pyta. Najpierw najprostsze formy gramatyczne – umie. Następnie trudniejsze – też umie. Wreszcie autorów rzymskich: Cezara, Cicerona – wszystko doskonale! Zdumieli się obaj, a wszystko razem złożyło się na to, że młodzieniec na swoją prośbę o przyjęcie do Zakonu otrzymał odpowiedź przychylną i w oznaczonym terminie miał się stawić dla rozpoczęcia nowicjatu.

Gdy powrócił do Obydowa i opowiedział rodzicom o tem, co zaszło: smutek i zakłopotanie! Ojciec, aczkolwiek bardzo religijny, jednak przedkładał synowi, że przecie lepiej mu zostać nauczycielem, bo wtedy będzie miał pieniądze. Młodzieniec jednak, powołaniem Bożym owiany, odpowiedział:

– Pieniędzy mi nie potrzeba, a na stanowisku w świecie bym się zepsuł.

A gdy czas oznaczony przez O. Prowincjała nadszedł, odważnie choć serdecznie pożegnał się z rodzicami i odjechawszy do Lwowa, schronił się przed niebezpieczeństwami świata za klasztorną furtę.

CZYM JEST NOWICJAT? CZYM ŚLUBY?

Nim poczniemy z O. Wenantym przeżywać słodycze i krzyżyki życia zakonnego, może nie bez pożytku będzie zaznajomić czytelnika z tem, co służy jako droga do kapłaństwa w Zakonie. Na względzie będę miał Zakon, do którego wstąpił O. Wenanty, mianowicie OO. Franciszkanów.
Przed młodzieńcem przyjętym na kleryka otwiera się furta klasztorna, a prócz tego jeszcze furta druga: Nowicjatu. Nowicjat, to odosobnione miejsce, gdzie przebywa tylko magister z nowicjuszami i aspirantami. Nowo przyjęty kandydat zowie się aspirantem, pokąd pozostaje w świeckim ubraniu. Stosuje się on już wtedy we wszystkim do życia nowicjuszów – i samego siebie bada, czy też powołanie jego jest naprawdę Bożym. Równocześnie śledzi go uważnie O. Magister.

Jeśli to próbne życie wśród nowicjuszów wykazuje, że młodzieniec, przekraczając progi klasztorne, się nie omylił, wyznaczają mu przełożeni dzień obłóczyn, poprzedzony ośmioma dniami rekolekcyj, odbywanymi w zupełnym milczeniu, by wolę Bożą ostatecznie wybadał.

Obłóczyny – zawsze w kościele, z uroczystością, pełne podniosłego nastroju.

– Niech wyzuje cię Pan ze starego człowieka z czynami jego – mówi wtedy przełożony, odrzucając wierzchnie szaty aspiranta.
A zebrani licznie zakonnicy odpowiadają: – Amen. – Co znaczy: – Niech się tak stanie!

– Niech cię przyoblecze w nowego człowieka, który na podobieństwo Boże stworzony został w sprawiedliwości i świętości prawdy – mówi, gdy w zakonny habit go przyodziewa.

A obecni odpowiadają: – Amen.

– Niech położy Pan na głowie twojej kaptur zbawienia dla zwalczania szatańskich podstępów – i zakłada kaptur.
Chór obecnych zakonników: – Amen.

– Niech cię przepasze Pan paskiem czystości i zgasi w biodrach twoich zmysłowość, by pozostawała w tobie cnota wstrzemięźliwości i czystości – modli się, przepasując białym jak śnieg paskiem biodra młodzieńca.

A zebrani znów kończą: – Amen.
Wreszcie przełożony podaje do ręki gorejącą świecę ze słowy:
– Przyjm Bracie najdroższy światło Chrystusowe na znak twej nieśmiertelności, abyś umarły światu, żył dla Boga: wstań z martwych, a oświeci cię Chrystus.

– Amen – brzmi ostatnie wołanie zebranych zakonników – niech się tak stanie.

Radość w sercu nowoobleczonego jest wtedy niewypowiedziana: oddał, poświęcił się na wyłączną służbę Najwyższemu Panu! I już odczuwa nieco tej nagrody, jaką mu Ten Najpotężniejszy i Najlepszy Pan kiedyś za tę wielkoduszną z jego strony ofiarę zgotuje… Czymże ten świat cały? Jak nikły i marny wobec szczęścia, które zalewa duszę?… Gotów wtedy podeptać wszystko, co tylko ośmieliłoby się stanąć mu na przeszkodzie w zachowaniu tej przejmującej go błogości: i bogactwa i zaszczyty i rozkosze…

Wśród współbraci też radość ogromna: powiększyło się ich grono!

Nowicjat trwa u nas rok jeden. Niema wtedy żadnej świeckiej nauki ani zajęć rozpraszających, a wszystko skupia się dookoła jednego celu: zmienić człowieka świeckiego w zakonnika.

Wprawia się tedy nowicjusz w praktyczne życie zakonne, pojęte jak najbardziej wzorowo: w posłuszeństwie, ubóstwie i czystości; zaznajamia się i wpaja w siebie zasady wewnętrznego życia, uczy się reguły i ustaw zakonnych, obrządków kościelnych, śpiewu liturgicznego, ascezy, odmawiania Brewiarza i t. p. rzeczy. Przytem czyta książki – a same duchowne, przeważnie żywoty świętych, by i sam w świętości zasmakował i do niej dążył…

Dla duszy, w której choć iskierka powołania Bożego tli, rok nowicjatu stanowi rozkosz najmilszą, a wspomnienie tej błogości nowicjackiego życia promienieje na późniejsze zakonne życie całe.

Po nowicjacie – śluby proste posłuszeństwa, czystości i ubóstwa, obowiązujące według nowego Prawa Kościelnego tylko przez trzy lata: po nich dopiero uroczyste, wieczne śluby. Za życia O. Wenantego już te pierwsze, proste śluby wiązały na życie całe.

Od ślubów prostych do kapłaństwa: lata wypełnione uzupełnianiem studiów gimnazjalnych, następnie filozofja a wreszcie teologja. W naszym Zakonie mamy filozofji 2 lata, a teologji – cztery. I – kapłańskie święcenia.

Nakreśliłem tak ogólnikowo tę kanwę, po której snuło się życie O. Wenantego od wstąpienia do Zakonu aż do kapłaństwa, aby uzyskać dla dalszego opowiadania większą swobodę: łaskawy czytelnik sam sobie poszczególne wypadki do odpowiedniego czasu dowiązać raczy.

UKRYTY PRZED ŚWIATEM.

Jak się czuł nasz ukończony seminarzysta w tym cichutkim, a pełnym duchowej głębi ustroniu, zwanym nowicjatem, wywnioskować może każdy, kto tę książeczkę od początku uważnie czyta. Przecie już od zaranie lgnęła do takie zjednoczenia się z Bogiem piękna dusza jego!

Habit święty przywdział wśród uroczystej Mszy św. dnia 25 sierpnia 1908 roku i wedle zakonnego zwyczaju otrzymał imię nowe: Patronem jego niebieskim został św. męczennik Wenanty.

I dobrze się stało, że wypadł mu męczennik: początki bowiem życia w Zakonie, przy całej słodyczy i błogości, przyprószył O. Wenantemu Bóg pewnego rodzaju męczeństwem. Ówczesny magister nowicjatu był temperamentu żywego i lubiał ruchliwą młodzież – nasz Wenanty zaś wszystko czynił równomiernie, nie spiesząc się nigdy. Do tego miał nieco osłabione oczy, z czego wypłynęła niekiedy jakaś nieporęczność.

Nagany więc i przykre słowa spotykały brata Wenantego dość często – on jednak nigdy nie czuł uprzedzenia do swego przełożonego i nie uskarżał się przed żadnym z Braci. Nawet – zauważyli koledzy – wśród poniewierki nauczył się zupełnie panować nad sobą i nie okazywał najmniejszego wzburzenia.

Raz służył swemu magistrowi do Mszy św. Ponieważ było dość mroczno, nie dojrzał otworu kielicha i wylał wino obok. Opowiadają ówcześni jego współkoledzy, że choć besztanina nastąpiła ostra, Wenanty zniósł ją nadzwyczaj spokojnie.

A jak ściśle przestrzegał wypełniania wszelkich rozporządzeń O. Magistra! Odjeżdżał tenże do Krakowa na koronację cudownego Obrazu Matki Bożej „Smętnej Dobrodziejki” we franciszkańskim kościele, a nowicjuszom pozostawił zakaz, iżby się nie ważyli rwać owoców w ogrodzie. Ogół pojął to tak: rwać nie wolno, ale zbierać wolno. Br. Wenanty jednak rozumiał zakaz ten surowiej i nie podejmował owoców leżących na ziemi.

Z podobną ścisłością i surowością trzymał się nakazów wszystkich. Ręce zawsze ukrywał pod kapturem. Siedział nadzwyczaj skromnie. Podczas rozmyślania, czytania duchownego i rachunków sumienia klęczał zawsze bez oparcia, z rękami pod kapturem złożonymi na piersiach. Podczas odmawiania Brewiarza miał spuszczone skromnie oczy, a cała postawa świadczyła wymownie o wewnętrznym skupieniu i pobożnym nastroju. To też poszczególne psalmy, które wchodzą w skład pacierzy kapłańskich, tak dobrze poznał, że bez zastanowienia mógł powiedzieć, do którego psalmu jakiś wyrwany ze środka wiersz należy.

Skromność powabna jaśniała u niego zawsze i wszędzie. Nie dotykał Braci nigdy, a gdy prosił o co, brał delikatnie za krawędź kaptura i mówił;

– Proszę Brata…

Ze wszystkiego był zawsze zadowolony; z jadła, ubrania, celi, a smaczniejszych potraw odmawiał sobie. Ubóstwo, tę perłę najcenniejszą franciszkańskiego życia, kochał ogromnie: zawsze najlichsze rzeczy były mu najmilsze. Klerycy dowiedzieli się, że na szczyzoryk niemożliwy. Litując się nad nim, chcieli wstawić się u Magistra, by mu kupił lepszy, nowy.

– Ależ ja mam ładny scyzoryczek – tłumaczył się przed nimi Wenanty.

– Pokaż!

Dobył z kieszeni: „a to była pokraka” – opowiadają jego rówieśnicy.

Dla uzupełnienia tych luźnych, ale wiernych notatek, opowiem jeszcze, com z ust ówczesnego Prowincjała Najprzew. O. Peregryna Haczeli o O. Wenantym jako nowicjuszu usłyszał.

Wśród wicytacji, którą O. Prowincjał corocznie urzędowo odbywał, musiał zawsze przeprowadzać t. zw. skrutynia t. j. dopytywanie się każdego o każdym – by snadź co złego i gorszącego bezkarnie się nie zagnieździło.

– Tyle młodzieży badałem – opowiada nam O. Prowincjał – i tyle się nasłuchałem rzeczy dobrych i złych, a przeciwko Wenantemu nigdy nic ujemnego nie usłyszałem. Na skrutyniach – same tylko pochwały! Przez jedenaście lat prowinjalstwa nie trafił mi się drugi taki kleryk!
Przy skrutyniach przepytywał O. Prowincajł i jego. pewnego razu, nasłuchawszy się już od współbraci Wenantego wiele pocieszających rzeczy, gdy z kolei i jego samego zawezwał, wszczął z nim taką rozmowę:

Cóż ty bracie, jesteś tu zadowolony?

– Tak, bardzo, proszę O. Prowincjała – brzmiała odpowiedź cicha, ale przepojona wzruszeniem.

– Ale, widzisz, z ciebie nie są tu zadowoleni. Podobno niezgodliwy jesteś?

Posmutniał nieco, lecz natychmiast szepnął pokornie:

– Proszę O. Prowincjała, ja będę starał się już poprawić…

A był tak zgodliwy, że wprost gniewać się z nim nie można było!

– Żartuję sobie tylko – uspokoił go przełożony. Zadowolenie są z ciebie wszyscy i bardzo cię kochają.

Prowadził notatki. Pod datą 6 czerwca 1909 roku, a więc pod koniec nowicjatu, spotykam w nich zapisek taki:

„Votum abstinentiae ab aqua cremata feci.”

To znaczy:

“Ślub wstrzymania się od wódki uczyniłem.”

Zachowywał ten ślub znacznie surowiej, niż przyobiecał: nie pijał ani wódki, ani piwa, ani wina.

Jednego razu wpędziło go to w nader kłopotliwe położenie, w którem okazał się jednak prawdziwym bohaterem – zakonnego posłuszeństwa. W wielkie święto podano do stołu po troszynie piwa. Br. Wenanty szklankę dnem do góry odwrócił, jako w takich okolicznościach zwykł był czynić zawsze – pominięto go przeto. Zauważył to siedzący przy innym stole O. Prowincjał i polecam mu jednak się napić. Wenanty powstaje z miejsca, dając do poznania, że ma ślub. Zrozumiał go przełożony, ale wolę swą ponawia. Wtedy Wenanty nie opierał się dłużej: nadstawił spokojnie i swoją szklankę i pił wraz z innymi.

Musiał sobie przypomnieć wtedy słowa Pisma św.: „Lepsze posłuszeństwo, niż ofiary.”

A jak go oceniał popędliwy niekiedy O. magister?

– Mam dwóch świętych w nowicjacie – wyraził się jednego razu wobec starszych Ojców i –brata Wenantego wymienił na pierwszym miejscu.

JAK ODPRAWIAŁ REKOLEKCJE.

Osobny rozdział warto poświęcić pytaniu umieszczonemu w nagłówku:
– Jak odprawiał rekolekcje?

Od sposobu odprawiani rekolekcji bowiem zależy cały postęp duchowy człowieka w ogóle, a zakonnika w szczególności. Wtedy wśród zewnętrznego uciszenia, dusza zbliża się do Boga i rozpoznając Jego najświętszą wolę, stara się jak najdoskonalej ją zachowywać. Bóg sam przemawia do duszy, gdy ona się uciszy!

W zakonie rekolekcje odbywają się dwa razy w ciągu roku, po pięć dni za każdym razem – a oprócz tego: przed obłóczynami, ślubami, święceniami i t. p.

Jak tedy O. Wenanty je odprawiał?

Jeden z jego młodszych kolegów opowiadał mi o tym co następuje:

– Gdym przyjechał, świeżo przyjęty do klasztoru, Wenanty właśnie odprawiał rekolekcje przed obłóczynami. Od razu uderzyło mnie, że przez cały poświęcony na nie czas do nikogo nie przemówił ani słowa. Tylko oparł się o parkan ogrodowy i w skupieniu rozmyślał…

– I zawsze – dodaje tenże – wśród rekolekcyj wyróżniał się od innych skupieniem!

Słyszałem od wielu jego kolegów, że rekolekcyjne nauki zawsze sobie spisywał i notował postanowienia. Raz musiał w czasie nauki rekolekcyjnej udać się do lekarza, bo chorował na oczy. Powróciwszy prosił:

– Opowiedzcie mi!

I co usłyszał, ponotował wiernie.

Tęskniłem wprost za tymi notatkami. Aż niespodzianie choć jeden z jego licznych zeszytów wpadł mi w ręce i widzę: przeważnie zapiski z rekolekcyj! Późniejsze obszerniejsze są i mają postać pełnych opowiadań – nowicjackie zaś: krótkie, urywkowe.

Pozwolę sobie najkrótsze z nich tutaj przytoczyć. Niech stąd pożytek dusz płynie – z dodawanych zawsze postanowień (skrót: P.)
Wpierw jednak rozkład dnia, godny uwagi, bo uzupełniony samodzielnie i świadczący między innymi o tym, że O. Wenanty w czasie ćwiczeń duchownych odmawiał codziennie wszystkie trzy cząstki Różańca – 15 tajemnic – po trzy razy bowiem naznaczał sobie Różaniec.

A teraz wypiski z rekolekcyj wielkanocnych 1909 roku:

I.

W czasie rekolekcyj myśl o tym, co było na ostatnim rozmyślaniu. Zabierz się do prawdziwej pracy nad sobą, choćby to nie wiedzieć ile kosztować cię miało.
Może te rekolekcje są dla ciebie przygotowaniem na śmierć.
Celem człowieka jest służba Boża.
„Służyć Bogu, to królować” (św. Augustyn): królować nad stworzeniem, nad sobą, a nawet nad Sercem Jezusa.
Pan Jezus odpuszcza wszystkie grzechy człowiekowi w tej chwili, gdy ten zupełnie na służbę Mu się oddaje.
Postanowienie: Będę się starał, aby mi zawsze przyświecało słońce woli Bożej i abym rozkazy przełożonych uważał za wolę Pana Boga.
Codziennie, od rana do wieczora, będę przed każdą czynnością mówił: „To dla Ciebie Jezu kochany! Pragnę to tak uczynić, jakbyś Ty to czynił”.

II.

Na to jestem stworzony, abym przez wierną służbę Panu Bogu zbawił swoją duszę.
P. Wyrzeknę się wszystkiego, choćby mi to nie wiedzieć jak drogim było, jeśli stanowi mi przeszkodę w zbawieniu duszy.

III.

Stworzenia mają mi służyć do poznania Boga, do większej miłości Boga, do wierniejszej służby Jemu, do robienia z nich ofiary (umartwienia) Bogu.
P. Nigdy nie będę niewolnikiem żadnego stworzenia. Będę używał stworzeń tylko tyle, ile jest potrzebne do służby Bożej i do zbawienia duszy.

IV.

Grzech jest największą zniewagą wyrządzoną Panu Bogu. Lepiej, by świat cały i niebo ze świętymi, aniołami i samą Matką Bożą zginęło, niż Pan Bóg został obrażony jednym grzechem powszednim.
Grzech jest największą głupotą, bo dla lichej przyjemności traci się łaskę Bożą, życie duszy.
Grzech jest największem nieszczęściem człowieka, bo przez grzech człowiek z dziecka Bożego staje się szatanem, traci Królestwo Boże i wszystkie zasługi.
P. Będę się strzegł najmniejszego grzechu, choćby mi umrzeć przyszło. Będę prosił Matki Bożej o ochronę przed grzechem.

V.

Za jeden grzech pychy strącił Bóg miljony aniołów do piekła na wieczność całą.
Za jeden grzech pierwszych rodziców został cały rodzaj ludzki skazany na takie kary, na utratę wszystkich dóbr nadprzyrodzonych.
A na co ja zasłużyłem za tyle grzechów? Pan Bóg mnie jednak nie karze, ale czeka cierpliwie na poprawę.
P. Skorzystam więc z tej cierpliwości Boga i nawrócę się. Całe życie będę opłakiwał moje grzechy. Tem goręcej ukocham teraz Pana Boga. Będę odtąd jak najwierniej wypełniał wolę Bożą, czy to w przykazaniach, czy w obowiązkach mego stanu, czy w rozkazach przełożonych.

VI.

Śmierć grzesznika jest straszliwą, bo w serce jego wbijają się w chwili skonania trzy włócznie. Pierwsza włócznia, to grzechy całego życia, druga, to mnóstwo szatanów oczekujących na jego duszę, a trzecia, najostrzejsza, to bojaźń sądu Bożego.
Śmierć to okrutne odłączenie duszy od ciała.
Śmierć to pewna prawda. Umrzeć muszę. Nie wiem kiedy. Może jutro? Może dziś?
Człowiek święty nie doznaje trwogi przed śmiercią, owszem, z radością myśli o tej chwili, w której będzie mógł rzucić się w objęcia umiłowanego Boga.
P. Aby na taką śmierć zasłużyć, rozpocznę od tej chwili inne życie i wszelkich środków do tego użyję.

VII.

Piekło wieczną karą i nieskończoną – za obrazę Pana Boga.
Grzesznik w piekle będzie karany dwoma karami: utratą Boga i karą zmysłów.
Utrata Boga to większa kara, niż tysiąc ogniów piekielnych. Kto Boga utraci, utraci wszystko, bo utraci najwyższe Dobro i jedyne Dobro, poza którem niema nic, tylko pustka.
Kara zmysłów to ogień nieugaszony. Jeżeli ogień na ziemi, na słońcu, stworzony z dobroci Bożej dla ukochanych dzieci, jest tak straszny, to czem jest ogień piekielny, stworzony dla pomsty na wrogów za zniewagi wyrządzone Panu Bogu?
Nie chciałbym dla żadnej przyjemności palić się w strasznym ogniu przez pięć minut, a mam dla gnoju narażać się na ogień piekielny przez wieczność całą?
P. Będę prosił Matki Bożej, aby mi wyjednała łaskę, iżbym myślą o piekle pobudzał się do wiernej służby Bożej.

VIII.

Jestem w dalekiej krainie od Boga, jak syn marnotrawny. W domu Ojca mojego najemnicy obfitują w chleb.
Wstanę i pójdę do Ojca mego, upadnę Mu do nóg i powiem: – Ojcze, zgrzeszyłem przeciw niebu i Tobie. Nie jestem godzien zwać się synem Twoim, ale uczyń mnie jednym z najemników Swoich!
Ojciec zgotuje ucztę wielką i będzie wesele wielkie nad jednym grzesznikiem nawracającym się – w niebie.
P. Pójdę i dołożę wszelkich starań, aby powstać z oziębłości i pojednać się z Panem Bogiem.

IX.

Oziębłość jest zarazą w życiu duchownem.
Oznakami tej zarazy są: 1) niesmak w ćwiczeniach duchownych, 2) lekceważenie rzeczy małych, 3) zamiłowanie wygód, a wstręt do umartwienia zakonnego.
Skutki oziębłości: utrata łaski Bożej skutecznej i niebezpieczeństwo upadku w grzechy śmiertelne.
P. Nawrócę się z oziębłości i zacznę prowadzić życie gorliwe, bo to jest niebem na ziemi.

Lepiej nie być zakonnikiem, niż być oziębłym!

X.

Przez modlitwę możemy wszystko sobie uprosić.
Modlitwa kształci naszą duszę, bo jest rozmową z Bogiem. („Z jakim przystajesz, takim się stajesz”).
Modlitwa jest bronią przeciw wszelkim pokusom i trudnościom.
Modlitwa cuda czyni.
Wtedy jest tem modlitwa, gdy jest wytrwała i ustawiczna.
Aby zaś tak było, trzeba mieć czyste i kochające Pana Jezusa serce.
P. Będę się modlił zawsze jak najwięcej.

XI.

Do pozyskania ducha modlitwy trzeba umartwienia zmysłów i ducha t. j. pokory, bo zmysłowość jest pychą zmysłów, a pycha jest zmysłowością ducha. Przeciw tym wrogom życia duchowego trzeba walczyć umartwieniem.
Umartwienie smaku zależy na tem, aby 1) nie jeść poza posłuszeństwem, 2) nie jeść bez potrzeby, 3) w każdym pożywieniu się umartwić, 4) wszystko czynić w intencji podobania się Panu Bogu.

XII.

Wielkiem złem w życiu duchownem jest lekceważenie rzeczy małych.
Za takie niedbalstwa Pan Bóg karze surowo i tu na świecie i w czyścu.
P. Dlatego będę często wołał do Pana Jezusa: Jezu, zabij mnie, niżbym Cię miał dobrowolnie choćby lekko obrazić!

Zakonnicy są żołnierzami Chrystusa Pana. Tembardziej synowie św. Franciszka, który Kościół święty (w widzeniu Innocentego III) podpierał. Zakonnicy należą do sztabu Pana Jezusa.
Dlatego powinni odznaczać się świętością, nauką i wiernością w służbie Jezusowej.
P. Będę się o to starał i prosił Pana Jezusa o pomoc.

XIII.

Mam się starać poznać Pana Jezusa i wszystko za gnój poczytać dla niezmiernej umiejętności Pana mojego Jezusa Chrystusa, a to:
1) przez modlitwę,
2) przez rozmyślanie i czytanie o Panu Jezusie,
3) przez wnikanie w życie i Serce Pana Jezusa.
Pana Jezusa powinienem nadewszystko miłować, bo niema nic godniejszego mojej miłości, bo Pan Jezus mnie nieskończenie umiłował, bo w miłości Pana Jezusa jest największe szczęście.
Aby godnie Pana Jezusa ukochać, trzeba wszystko zdeptać: świat i siebie, a zżyć się z Panem Jezusem.

XIV.

Aby uniknąć mąk czyścowych, mamy wypłacać się Panu Jezusowi przez:
1) Miłosierdzie, „błogosławienie miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią”.
2) „Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni”.
3) „Odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”.
4) Przez upokarzenie się.

Wytrwać w dobrem można 1) przez modlitwę, 2) przez umartwienie, 3) przez bojaźń grzechów powszednich, 4) przez dziecięcą ufność w Matce Bożej, 5) przez ustawiczną adorację Pana Jezusa w Najśw. Sakramencie, 6) przez nabożne słuchanie Mszy św., 7) przez godne i częste przystępowanie do Komunji świetej.

I na tem kończą się wypiski O. Wenantego z tych rekolekcyj – następują inne, już daleko obszerniej podawane. Wszystko w nich takie proste, nawet niekiedy stylowo niedołężne, ale jakże głęboko i trafnie ujęte! Poznać od razu, że ten, co te notatki kreślił, przeżywał to wszystko i z własnego dawał…

Najcenniejsze w tem: postanowienia! Nawiasem wspomnieć warto, że wypisywał je niekiedy swoim własnym alfabetem. Nie wygasła więc w nim jako nowicjuszu ta żyłka uczniowska!

Korzystał tez pilnie z postanowień rekolekcyjnych. W celce swej przy samym stole miał nawiązane na gwóźdź karteczki z wypisanemi wadami lub cnotami i zdzierał to czy przekładał w jakimś sobie tylko znajomym porządku.
Bo rozumiał, że całą wartością życia zakonnego stanowi ciągły, niczem nie powstrzymany, postęp!

UCZEŃ I ZARAZEM NAUCZYCIEL.

Po ukończeniu nowicjatu i złożeniu ślubów prostych przeniesiony do Krakowa na studja wpierw filozoficzne a potem teologiczne, zabrał się br. Wenanty gorliwie do naukowej pracy. Świadczą jego profesorowie, że na lekcjach bywał zawsze przygotowany. Jego odpowiedzi słuchali wszyscy z wielkiem zajęciem, bo najtrudniejsze rzeczy potrafił przedstawić przystępnie i zrozumiale: widać, że dobrze to rozumiał! Jemu też zazwyczaj powierzali profesorowie powtórzenie wykładu, a wywiązywał się z tego zawsze świetnie. Również wśród wykładu zasięgali nieraz jego zdania: natrafia się bowiem we filozofji i teologji na t. zw. „kwestje sporne”, względem których różni uczeni różne zajmują stanowiska. Jeden z profesorów, zmarły już O. Bernard franciszkanin, zapytywał wtedy:

– A co o tem sądzi brat Wenanty?

I liczył się z jego zdaniem niemało.

Przy takich zdolnościach nie omijały Wenantego pochwały i uznania, ale on na wszystko był obojętny, skoro dotyczyło to tylko jego osoby. Owszem, potrafił nawet wykorzystywać swe zdolności dla umartwienia swej miłości własnej. Oto niejednokrotnie profesor zapytywał o coś trudniejszego: niektórzy klerycy przypominali sobie, że br. Wenanty zna rzecz doskonale, ma więc gotową odpowiedź – a jednak on ręki nie podnosił.

– Czy nie wiedziałeś tego? – dziwili się potem.

– Owszem, wiedziałem – przyznawał, aby nie skłamać

– ale po co…?

Bywało, że nie podnosił ręki nawet wtedy, gdy inni podnosili: by okazać się mniejszym od innych…

Umartwienie i pokora!

Nigdy też nie zauważali koledzy, by chciał czemkolwiek zaimponować – a tak łatwo by mu to przecie przyszło! Szczególnie, gdy pomagał kolegom.

Świadczą bowiem ci, co z nim razem studja odbywali, że „nadzwyczaj chętnie spieszył z pomocą w nauce. A nigdy wtedy wyższości swej nie okazywał, ale, o ile tylko mógł, starał się uniżyć, mianowicie w ten sposób, że gdy chwilowy jego uczeń coś od siebie dodawał, on z zajęciem, słuchał i jeśli tylko nie było to wręcz fałszywem, skwapliwie słuszność uznawał. Zawsze przy pomaganiu tak pokierował, że wychodziło, jakoby ten uczeń już sam to umiał i rozumiał, a pomoc była zupełnie zbędna. Miał już taki sposób sobie tylko właściwy.”

– Tej pomocy – mówi korzystający z niej kolega jego inny – nigdy nikomu nie odmawiał.

Bywało, że ten lub ów korzystał z pomocy naukowej Wenantego już stale. „Zacząłem filozofję dobrze – opowiada jeden z takich – ale potem nie mogłem się na tym poziomie utrzymać, więc do brata Wenantego! I z jego poparcia ustawicznie korzystałem. – Ogromnie był zdolny!”
Czuwał jednak, by tego rodzaju przysługi nie nadwyrężały w czemkolwiek regulaminu klerykackiego. Jeśli podczas zwyczajnego milczenia ktoś prosił go o pomoc, nie odmówił, ale wpierw w milczeniu odprowadził do rekreacji, gdzie jedynie w tym czasie mówić było wolno.
Zdarzały się też wypadki, w których koledzy mogli się niejako Wenantemu odwdzięczyć: chorował bowiem na oczy i nieraz po dwa tygodnie zakazywał mu lekarz brać książki do ręki – znosił to zawsze cierpliwie, a tylko zbliżał się do tego lub owego, przerabiającego właśnie zadane lekcje i szepnął:

– Niech się brat uczy.

I nadsłuchiwał, ucząc się i sam w ten sposób. Na końcu dziękował i odchodził już przygotowany.

A lękając się, by nie zagasić nauką ducha pobożności, rozkrzewionej zwłaszcza w nowicjacie, spieszył przed nauką i po niej na adorację Najśw. Sakramentu i odbywał to ćwiczenie w podniosłym nastroju. A skoro pozostawał w swej celce, regularnie co godzinę wychodził do kapliczki, gdzie przed Najśw. Sakramentem przebywał zawsze wtedy pięć minut; już wszyscy wiedzieli, że gdy wybije godzina, drzwi celi brata Wenantego się otworzą i on, cichutko, na palcach, schodkami do kapliczki zejdzie…

JEDEN Z POŚRÓD WIELU

Jak się ułożyło współżycie Wenantego z profesorami, już widzieliśmy.
A z Magistrem, który miał pieczę nad klerykami?
– Mogłem się mu bliżej przypatrzeć – świadczy tenże.
– Jakoż przekonałem się, że świętość jego jest prawdziwa.
– Czystość jaśniała na jego twarzy – opowiada jeszcze.
– Patrząc na br. Wenantego, chciało się powtórzyć słowa, które Alensis miał wyrzec o św. Bonawenturze, że nie było chyba w nim grzechu pierworodnego.

Te dwa zdania z pośród wielu innych, wypisane ręką jego współczesnego Magistra O. Czesława Kellara – chyba starczą…
A z kolegami jak się współżycie ułożyło? Niektórzy korzystali z jego pomocy w nauce – a ogół?

– Zrazu myśmy go nie rozumieli – opowiadał mi jeden z ruchliwszych współbraci-kleryków – i nazywaliśmy go „mumją egipską”.
Nie dziwić się nam temu, skoro według innego znów kolegi, „nawet na pauzie nie wdawał się w rozmowy, jeno otworzył sobie książkę lub zeszyt i się uczył. A tak stało się to u niego naturalnem, że gdyby kiedy zdarzyło się inaczej, dziwiliby się wszyscy”.

Rychło jednak nastało wzajemne zrozumienie: koledzy przestali się oburzać na jego ślęczenie nad książkami, skoro dostrzegli w nim wielką wyrozumiałość dla swych słabostek.

– W klasie sam zachowywał się spokojnie, ale znosił cierpliwie dokazujących – świadczy jeden z rówieśników.

Nawet nie usuwał się już od wesołych figielków, byle tylko miłości braterskiej w nich nie naruszyć. Ot, na imieniny jednego z kleryków, który ogromnie nie lubiał moskali (były to lata przedwojenne!) umyślono zabawną scenę, w której dostojnik schizmatycki miał solenizanta przyozdobić mianem „brata Makarego”. Tym dostojnikiem był nie kto inny, jak właśnie nasz Wenanty. Z dużym kołpakiem na głowie, podobno bardzo zabawnie, wypowiadał słowa:

– Ja brata mianuję bratem Makarym!
Uśmiali się wszyscy i ubawili.

Potrafił jednak z wielkim smakiem osądzić, kiedy żart zaczyna być niewłaściwym i wtedy – nie współdziałał z innymi. Na „Prima Aprilis” (1 kwietnia), gdy profesor miał przyjść na lekcję teologji moralnej, zmówieni klerycy pochowali się pod ławy i stoły, a następnie huczeli ponuro:
– Huuu!…

Br. Wenanty uznał ten dowcip za niestosowny, więc zachował się sam jeden, jak zawsze przedtem.
– I – zaznaczają świadkowie – nikt z nas za złe mu tego nie poczytał!

Bo też wzbudzał on wśród rówieśników pewien swoisty szacunek.

– Każdemu mówiłem „ty”, a tylko jemu „bracie”, taka powaga z niego biła! – wyznaje z nich jeden.

Wszyscy też, nawet najmniej zgodni z jego poglądami i życiem, mieli dla niego słowa szczerego uznania. I lubieli z nim rozmawiać, bo „mówił i mądrze i ładnie.”

Że naprawdę potrafił mądrze i ładnie mówić, okazywało się szczególnie w czasie posiedzeń kółka, zwanego „Zelus Seraphicus” t. zn. „Gorliwość Seraficka”; wśród kleryków zawiązało się takie kółko, którego Wenanty przez szereg lat był duszą. Za cel wzięło sobie:

przygotować się do pracy kapłańskiej przez odczyty i wymianę myśli. Br. Wenanty został wpierw sekretarzem kółka, a potem jego prezesem. Jako sekretarz pisywał sprawozdania z posiedzeń i całej działalności, stylem pełnym franciszkańskiej prostoty i miłości. Bije z tych kart gorące umiłowanie prawdy. A jako prezes „Zeleusu” wygłaszał nieraz okolicznościowe przemówienia, z których tryskała jego głęboka, a pokorna wiedza, zdobyta czytaniem wielu książek, przetrawionych gorliwem o chwałę Bożą sercem.

– Referatów w „Zelusie” miewał dużo – opowiada jeden z ówczesnych członków kółka – i podczas gdy br. C. zgrabnie zszywał, on zawsze rzecz przedstawił jasno, krótko, własnemi słowami. Dlatego te referaty tak się nam podobały!

Myśleli już wtedy o gazetce i gromadzili artykuły: miał to być organ III Zakonu św. O. Franciszka. Wenanty palił się do tej myśli. Nic jednak zrobić się nie dało.

Pracował w kółku pięć lat, a pod jego kierownictwem stało ono świetnie. Potrafił podnieść, zachęcić, pokierować.
– Zapał i miłość Seraficka – głosił – zawsze powinny napełniać serca nasze!

U WRÓT CHRYSTUSOWEGO KAPŁAŃSTWA

Im bardziej zbliżała się chwila, w której Wenanty miał wyjść z ukrycia i stanąć w szeregach kapłanów dla toczenia walk o dobro wieczne dusz ludzkich, tem bardziej doskonalił umysł i serce swoje i dorobkiem zdobytym chętnie też z bliźnimi się dzielił. Nie tylko w nauce, nie tylko w zapale, ale także i głównie przodował w cnocie i wpływem swoim w otoczenie ją wszczepiał.

Rozumiejąc, że siła chrześcijanina, a osobliwie siła zakonnika-kapłana płynie może nie tyle z wielkiej wiedzy, ile ze serdecznej miłości dla Jezusa eucharystycznego, zachęcał gorąco współbraci, by się wpisywali do Arcybractwa Adoracji Najświętszego Sakramentu, do którego sam już oddawna należał. Jakoż z wiedzą O. Magistra pociągnął wszystkich prawie i legitymacje sam im posprowadzał. Dzięki czemu adorujących Jezusa-Miłość było wciąż więcej – ku niewypowiedzianej radości jego gorącego serca…

Niepokalaną jak miłował i jak dalece do Jej miłowania brać zakonną pobudzał, niech świadczą choćby obszerne wypracowania, z serca miłością przepełnionego płynące, o treści takiej: „Niepokalane Poczęcie N. M. P. a Zakon św. Franciszka”, „Niepokalane Poczęcie aż do czasów św. Franciszka”, „Niepokalane Poczęcie a Bracia Mniejsi od św. Franciszka do Szkota”, „Niepokalane Poczęcie Marji i Franciszkanie od Szkota do Sykstusa IV”, „Niepokalane Poczęcie Marji i Franciszkanie od Sykstusa IV do roku 1854”, „Niepokalane Poczęcie i Franciszkanie bazyliki SS. XII Apostołów w Rzymie”.

W tych wypracowaniach, partych przeważnie na źródłach włoskich, ujawniała się jednocześnie miłość jego ku św. Franciszkowi i jego Zakonowi: bo i jakżeby dobry syn mógł nie miłować własnego Ojca i własnej Rodziny?… – Bardziej jeszcze okazywał tę miłość i głębiej ją wszczepiał w serca otoczenia przez zobrazowanie w życiu swojem życia św. O. Franciszka…

Główny przymiot O. Wenantego – pisze O. Henryk, jego wtedy profesor – to wierne i stałe zachowanie wszelkich przepisów zakonnych, czyli – obserwa. Wspomnę o statucie profesackim krakowskim. Według niego nie wolno klerykom poza furtą profesacką rozmawiać czy to z Ojcami czy z Braćmi. To też br. Wenanty, ilekroć znalazł się poza furtą, nie szedł, ale biegł prawie i to nie środkiem korytarza, ale pod ścianę, by jak naprędzej znaleźć się z powrotem na profesacie.

– Na rekreacjach – pisze tenże – zawsze bywał od początku aż do końca, czasem nawet sam jeden, a nie zwolnił się.

– Do cel bratnich nigdy nie wchodził.

– Milczenie zachowywał w czasach i w miejscach oznaczonych nader sumiennie.

– W chórze zawsze skupiony.

– Przełożonych szanował bardzo; nigdy nie słyszałem z ust jego krytyki przełożonego, lub choćby lekkiej obmowy.

– W pożyciu miły. Nigdy nie widziałem go rozzłoszczonego, ani nie słyszałem krzyczącego lub kłócącego się. Zawsze uśmiechnięty (pogodny). Uśmiechem i dobrocią rozbrajał każdego. Gdy mu się co nie powiodło, cieszył się z upokorzenia. Bardzo chętnie dopomagał drugim w zamiataniu i t. p.

Czyliż takie postępowanie mogło nie udzielać się innym?

– Przytem – świadczą współkoledzy – kochał wszystkich równo, choć najchętniej przebywał w towarzystwie najgorliwszych.

– Przykrości od kolegów cierpliwie znosił, nigdy nie okazując gniewu czy żalu.

– Nie tylko o przełożonych, ale nawet o żadnym z Braci nic ujemnego nigdy nie powiedział.

– Gdy był zdania przeciwnego, wysłuchał wpierw spokojnie, a dopiero potem wyjawił swoje przeciwne.

A jak bardzo był we wszystkiem uczynny!

– Prosiłem go – opowiada jeden z kolegów – by mi przetłumaczył z włoskiego rozprawę o rytmie i nie odmówił, mimo że było tego 10 stron bitego druku, a Wenanty dopiero się języka włoskiego uczył. W krótkim czasie oddał skończone tłumaczenie, wypisane na… skrawkach papieru. – Tak ubóstwo kazało mu wykorzystać rzecz każdą!

Podobnie i po wyborze swoim na prezesa „Zelusu” zbywające karteczki od głosowania nanizał na nitkę, mówiąc:

– Jeszcze będę używał, przydadzą się.

Mieszkał w małej celce obok chóru.

– Ile razy do niego zapukałem – są znów słowa jednego z kleryków – i wedle zwyczaju kleryckiego zaraz otwierałem, nie zastawałem go nigdy próżnującego, lecz: albo czytał, albo pisał, albo się modlił.

Takim był nasz bohater cichej cnoty tuż przed swemi święceniami kapłańskiemi – takim również na całe życie aż do śmierci pozostał.

ANIOŁ POCIESZYCIEL LUDU.

Uroczyste śluby zakonne złożył Wenanty w uroczystość Niepokalanego Poczęcia N. M. P. roku 1912, a święcenia kapłańskie otrzymał dnia 2 czerwca 1914 roku. Pierwszą Mszę św. odprawił dnia następnego w kaplicy Matki Bożej Bolesnej „Smętnej Dobrodziejki” przed cudownym Jej obrazem.

– Mam przyjąć święcenia kapłańskie – pisał do rodziny na pół roku przedtem. – Obym je przyjął jak najgodniej! Proście ze mną o to Pana Boga, żebym, jeżeli mam zostać kapłanem, był dobrym i świątobliwym kapłanem.

Jakoż od pierwszej chwili do ostatniej w życiu swojem kapłańskiem był naprawdę kapłanem dobrym i świątobliwym.

Wtedy to po raz pierwszy z nim się spotkałem. Przybyło do Lwowa nowowyświęconych Ojców kilku. Wszyscy bardzo nabożnie Msze święte odprawiali, ale O. Wenanty najpobożniej: skupiony był, jakby dusza jego wyszła z ciała i gdzieś podążyła za Bogiem swoim… Poczułem odrazu serdeczną chęć zbliżenia się do tego nabożnego kapłana i porozmawiania z nim, zasięgnięcia duchowej rady – ale nim zdołałem to uczynić, już O. Wenanty odjechał, aby swej rodzinnej wiosce i jej mieszkańcom ponieść prymicyjne błogosławieństwo.

Nie przypuszczał zapewne, jak bardzo tego błogosławieństwa było tam potrzeba! Ledwie bowiem do Obydowa zawitał – wybuchła między Austrją a Rosją wojna, która miała rychło rozgorzeć w straszną, niszczycielską pożogę, zalewającą krwią i łzami całą prawie Europę i dalej pójść jeszcze… Przez ciche, jakoby ukołysane snem pokoju wioski przelewać się zaczęły wojska austryjackie, wpierw na front, a potem od frontu, szukając ratunku w ucieczce: moskal bowiem nastawał.

Nim jednak wojska austryjackie opuściły Obydów i Kamionkę, zdążyły wpierw zasiać między ludność miejscową tyle strasznych plotek o podchodzącym nieprzyjacielu, że wszystko co żyło, przejęte strachem, ładowało dobytek cały na furmanki i uciekało.

Dokąd?

– Do Różanki! wszyscy do Różanki!

Tam miało być bezpiecznej.

Takie to chwile przeżywała wioska O. Wenantego, gdy on, jako dopiero wyświęcony kapłan, z pierwszą Mszą św. tam zawitał…

Jak się wobec tych wypadków zachował?

– Był aniołem pocieszycielem ludu! – świadczy stryj jego Franciszek Katarzyniec, a za nim wtórują inni:

– Aniołem i pocieszycielem ludu był!

Przedewszystkiem uspokajał lud wieśniaczy:

– Nie tacy straszni są moskale, jak wam się wydaje i jak wam naopowiadano! – pocieszał – Nie pomordują was i jeszcze, zobaczycie, że przyjdą do naszej kapliczki do spowiedzi!

Mówił tak w Różance, gdzie dla ludu Msze święte odprawiał.

Wina mszalnego miał jeszcze trochę, na parę dni przy oszczędnem użyciu – hostje zaś wypiekał sobie z pszennej mąki sam. Byle lud wierny nie był pozbawiony Bezkrwawej Ofiary, a własne jego serce tej mocy, jaką Chleb eucharystyczny daje…

Wszystko garnęło się do niego.

Nastał poranek: czas było na Mszę świętą.

– Kozacy już blisko!… lada chwila wpadną i nas wszystkich pobiją!…

– Uciekajmy dalej jeszcze!…

Takie podnosiły się nierozważne głosy.

O. Wenanty z trudem zdołał wszystko uciszyć. A gdy krzyk i płacze nieco przycichły, obwieścił jak mógł najdonioślej:

– Nie uciekajcie stąd, bo was nie pobiją! Pójdźmy raczej do kaplicy na Mszę św.: jeśli przyjdą i zobaczą nas na modlitwie w kaplicy, to i sami się pomodlą i się jeszcze pospowiadają – mówił z pewnością w głosie.

– A jak pobiją? – odzywały się uporczywe głosy.

– To pójdziemy wszyscy do nieba – pocieszał i z tej strony.

A tak głęboko wniknęły w serca ludu męskie jego i kapłańskie słowa, że tłum podążył za nim – dla wysłuchania Mszy św. w kaplicy.

Garnęli się też do Sakramentów świętych, aby w razie mordów naprawdę dostać się do nieba… A on gorliwie i radośnie spowiadał i Ciałem Pańskiem obdzielał…

Przezornie wtedy napiekł opłatków też więcej…

Nagle wpadły do wsi wojska rosyjskie. A ponieważ znalazła się wśród nich spora liczba polaków, tedy… oblegli konfesjonał O. Wenantego – ci straszni i okrutni kozacy! – i nabożnie spowiadali się, a kto był naczczo do Stołu Pańskiego przystępował.

Lud patrzał na to zdumiony i – zbudowany.

– Nie mówiłem wam, że się pospowiadają? – mówił O. Wenanty, ukończywszy mozolną, ale przesłodką pracę. – A wyście powiadali, że was pobiją!

Jeszcze bardziej teraz tuliło się wszystko do niego.

Tak więc na pocieszaniu ludu i niesieniu mu wszelkiej pomocy przebył O. Wenanty w rodzinnych stronach swoich długie trzy tygodnie.

Wydawały mu się długiemi, bo tęsknił za klasztorem. Ten porządek… dzwonek… klauzura… święte posłuszeństwo… Widział, że coraz mniej jest tu koniecznym, ludność się uspokaja, do kościoła dostęp otwarty, wszystko wraca do normalnego trybu życia – Postanowił tedy nie zwlekać, ale co rychlej przedostać się do Lwowa.

Lecz jak? Co prawda i Lwów wpadł świeżo w ręce moskiewskie; wszystko to było jednak niepewne, zmienne…

Zresztą koleje nie przewoziły nic prócz wojska, amunicji i prowiantu dla wojska.

Wybrał się tedy piechotą do Lwowa. Prawie 60 kilometrów szedł, przedzierając się przez lasy i pola, a po drodze często wzywał Bożej pomocy i niezawodnie nucił i teraz swe umiłowane z lat dziecięcych:

– Kto się w opiekę odda Panu swemu…

I dotarł do Lwowa. Można sobie wyobrazić, z jaką radością powitano go w klasztorze, tembardziej, że wedle krążącej pogłoski miał w rodzinnym swych stronach stracić życie: przybłąkana kula go uśmierciła…

Ileż to było wesela, ile opowiadania z tej podróży prymicyjnej i z tego powrotu!

WIKARJUSZ W CZYSZKACH.

Powrotem O. Wenantego najbardziej ucieszył się O. Gwardjan lwowski: właśnie wskutek zawieruchy wojennej opustoszał powierzony jego pieczy klasztor, a najwięcej kłopotu miał z obsadzeniem parafji czyszeckiej, należącej również do tego konwentu.

Tam też, do Czyszek, rychło po swym powrocie do Lwowa, przydzielony został O. Wenanty.

Najwierniej zobrazuje ten okres z życia młodego naszego kapłana dość obszerny list ówczesnego proboszcza w Czyszkach O. Karola Olbrychta. Żyli razem i pracowali razem.

 

…Dnia 21 września 1914 roku rozpoczynał O. Wenanty już swą zbożną pracę na niwie duszpasterskiej w Czyszkach. Pole do pracy obszerne, prócz bowiem Czyszek, liczących 2500 dusz, należy jeszcze do parafji sześć wsi: 1) Czyżyków z osobną kaplicą, w której co drugą niedzielę odprawia się nabożeństwo parafialne, 2) Dmytrowice, 3) Gaje, 4) Głuchowice z kaplicą filjalną, do której dojeżdża się z nabożeństwem też co drugą niedzielę, 5) Horosławice i 6) czysto polska wieś Winniczki – razem 3600 dusz obrządku łacińskiego.

Wenantemu przypadła do gustu ta praca parafjalna: oddał się też jej z całem zamiłowaniem, ku pełnemu zadowoleniu tak parafian, jak i obu Ojców obsługujących z nim parafję czyszecką.

Napozór nie wyróżniał się niczym od nas obu współpracowników – świadczył dalej O. Karol – Czyto Mszę św. odprawiał, czy spowiedzi słuchał, czy słowo Boże głosił, czy spełniał inne czynności parafialne, jak chrzty, wywody, śluby, zaopatrywanie chorych, pogrzeby: był zawsze zupełnie normalnym kapłanem. Nikt nigdy nie dopatrzył się u niego czegoś, coby mogło zadziwiać, razić, lub tchnąć jakąś śmiesznostką czy przesadą – a przecież czarował wszystkich swoją skromnością, skupieniem, pogodą umysłu i mimowoli zdradzał na każdym kroku wysoką świątobliwość.

Od ludzi nie stronił, ale w mowie zawsze rozważny, płochego słowa nigdy nie wymówił; wobec niewiasty grzeczny, ale największą ostrożność zachowywał w ich towarzystwie. Unikał zbytniej poufałości nawet z mężczyznami: n. p gdy go chciałem serdecznie uścisnąć z okazji składania mu życzeń, wzdrygnął się wtedy dając tem poznać, że mu to sprawia przykrość.

Obowiązki swoje spełniał z ochotą, punktualnie, a że był zdolny i nigdy czasu nie tracił, więc i umiejętnie. Tak był praktycznym i tak się umiał orientować – a był to pierwszy rok jego pracy kapłańskiej – że nie zdarzyło mi się (opowiada tenże O. Karol), bym kiedykolwiek potrzebował zwracać mu uwagę na niestosowność postępowania, lub w czemkolwiek pouczać, chyba że sam poprosił o wyjaśnienie, jak w danym wypadku ma sobie postąpić.

Zawsze skupiony, a nie osowiały, zawsze cichy, skromny, pokorny, a przecie nie płaszczył się przed nikim. Czasu nigdy nie tracił: zawsze coś czytał, pisał, lub modlił się klęcząco w celi. Należał do Stowarzyszenia kapłańskiego adoracji Najśw. Sakramentu i z wielkim pietyzmem (pobożnością) regularnie odbywał co tydzień godzinę adoracji w kościele. Czynił to jednak zawsze tak oględnie, by na siebie nie zwrócić uwagi obu nas starszych kapłanów.

W czasie 10-ciomiesięcznej okupacji rosyjskiej wszystkie szkoły w parafji były przymusowo zamknięte. Do pierwszej spowiedzi i Komunji św. musieliśmy dzieci z całej parafji przygotowywać w Kościele. Od połowy marca do połowy maja zbierało się 150 dzieci na naukę przygotowawczą. O. Wenanty przerabiał z niemi główne prawdy Wiary św. od godziny 2 do 3 popołudniu, a po małej przerwie ja przygotowywałem te same dzieci szczegółowo do przyjęcia Sakramentu Pokuty. Zganiane z kilku wsi, chłopcy i dziewczęta, trudno było utrzymać w karności, zwłaszcza, że musiały w kościele stać w czasie lekcji. Była to praca nawet dla mnie zawodowego, emerytowanego katechety bardzo uciążliwa i denerwująca: chorowałem, też po niej poważnie miesiąc cały. Natomiast O. Wenanty czuł się tu jakby w swoim żywiole, nie skarżył się nigdy na dzieci, umiał je utrzymać w karności; nie widać też było na nim ani cienia znużenia lub zniechęcenia po takiej pracy.

Do kazań przygotowywał się sumiennie: każde miał napisane, dobrze opracowane, zastosowane do Ewangielji i do danych okoliczności. Głos miał stłumiony i nigdy się nie zapalał na ambonie, a jednak wszyscy go ochotnie go słuchali, gdyż treścią dobrze obmyślaną umiał trafić do serc słuchaczy.

Nigdy nie był przygnębionym, pochmurnym, ale też nie wybuchał wesołością. Nigdy się nie gniewał, niczem się nie zrażał, zawsze towarzyszyła mu pogoda umysłu i to umiarkowanie, w sposób właściwy duszom ściślej z Bogiem zjednoczonym.

Czy przy stole, czy w czasie wspólnej rekreacji, czy przy gościach: zawsze był zupełnie naturalnym, a przecież równocześnie tak niezwykłym, że śmiało mogę powiedzieć, iż w życiu mojem czterdziestoletniem w Zakonie poza O. Wenantym nie spotkałem tak wyrobionego charakteru, tak zrównoważonego zakonnika, choć znałem i wysoko ceniłem wielu naszych zacnych kapłanów.

To też każden, kto miał sposobność i szczęście zetknąć się znim i bliżej go poznać, musiał stwierdzić, że to kapłan według Serca Bożego, że to kandydat na świętego. Za takiego mieli go też wszyscy parafianie…

Tyle wypisałem z listu.

Prócz tego listu: mam notatki, porobione w czasie ustnych opowiadań obydwóch Ojców, którzy razem z O. Wenantym w Czyszkach pracowali.

– Strasznie pobożny! – zaczął swoje wspomnienie O. Egidjusz, z widocznem wzruszeniem w głosie. – Niewinna, bezgrzeszna dusza. Do posług tak skory, że nie można go było powstrzymać. Do chorych… – tu otwiera księgę wyjazdów – o, proszę popatrzeć: cały szpaler on! Bo tak chętnie jechał. Grasowały wtedy różne zaraźliwe choroby: czerwonka, choleryna – ludzie bardzo umierali: on nie bał się jeździć do zarażonych nigdy! Wprost wydzierał się, by jechać.

– O czystość kościoła i jego ozdobę – opowiada dalej – dbał bardzo i bardzo się cieszył gdy widział, że tercjarki kościół stroiły.

– Gdy zdarzyły się nieco swawolniejsze żarty, nie tylko że nie śmiał się z nich, ale nawet ulotnił się zaraz cichaczem.

– Bardzo ładnie przygotowywał dzieci do Sakramentów świętych: w kościele i poza kościołem.

A z opowiadań O. Karola, proboszcza, prócz powyżej umieszczonego listu, zaczerpnąłem jeszcze szczegółów parę:

– Właściwie parafję prowadził on, a tak gorliwie i zarazem umiejętnie, że nie pojmowałem, skąd w tym młodym, początkującym kapłanie tyle roztropności i doświadczenia, jakie przecie dopiero z wiekiem przychodzą.

– Kochał wszystkich i dla wszystkich był niewypowiedzianie życzliwy. Gdyby mógł czemkolwiek rozporządzać, byłby bardzo hojny!

– Nigdy nie narzekał, ze wszystkiego zawsze był głęboko zadowolony.

– Przełożona III Zakonu, wszedłszy raz do pustego kościoła, zastała go odprawiającego Drogę Krzyżową, chodź żadnych rekolekcyj wtedy nie było. Widok O. Wenantego obchodzącego nabożnie stacje tak na nią podziałał, że aż się rzewnie rozpłakała.

– Z miłości braterskiej gier się uczył, byśmy mogli się z kim rozerwać. Widzieliśmy dobrze, jaka to z jego strony ofiara!

– W ogóle starał się być nam we wszystkiem zewnętrznie podobny.

Tyle szczerze a pokornie proboszcz ówczesny, O. Karol.

Ja osobiście po dwakroć wtedy z O. Wenantym się spotkałem: raz zastałem go nauczającego dzieci katechizmu w kościele, a kościół był prawie pełny: podziwiałem wtedy posłuch u dziatwy, a u niego namaszczenie. –

Drugi raz: na plebanji. Wtedy miałem szczęście dłużej i swobodniej z nim porozmawiać, a pamiętam z tej rozmowy tylko tyle, com sobie ogólnikowo ponotował:

„Rozmowa ta jakąś nadprzyrodzoną świętością mnie owiała, chociaż tchnęła dziecięcą prostotą. Uszlachetniła mnie ona i otwarła szersze horyzonty i po powrocie do klasztoru ( we Lwowie) marzyłem tęskno: żeby też sobie tak jeszcze kiedyś z nim porozmawiać!”

To uczucie pierwszej onej rozmowy jeszcze dziś, po tylu latach, odgrzebać w sercu mogę: tylko w sercu, bo w pamięci zatarły się szczegóły wszystkie…

Byłem wtedy aspirantem. W parę tygodni potem miał się rozpocząć nasz nowicjat, a O. Wenanty został mianowany naszym Magistrem.

Parafjanie bardzo się smucili – kończy list swój O. Karol – gdy go dnia 23 sierpnia 1915 roku święte posłuszeństwo zakonne odwołało z Czyszek, aby mu, jako światłemu i w życiu zakonnem ugruntowanemu kapłanowi powierzyć wychowanie młodzieży naszej zakonnej w nowicjacie we Lwowie. Osobiście odczuwałem żal szczery po stracie takiego współpracownika, przeważała jednak we mnie radość, że kapłan tej miary i świątobliwości co O. Wenanty, nadaje się przed wszystkimi innymi Ojcami na kierownika naszej młodzieży zakonnej.

WYCHOWAWCA ZAKONNEJ MŁODZIEŻY

Więc dobiłem do tego rozdziału, który pisać radbym nie piórem i atramentem, ale sercem i łzami wdzięczności.

Ojciec Wenanty został naszym magistrem.

Pamiętam, że rozpoczął pełnienie tego obowiązku od przemówienia i… cukierków. Jeszcze przed obłóczynami, zgromadziwszy swoich przyszłych kleryków, tak serdecznie i po bratersku przemówił, że każdy chyba ze słuchających przylgnął do niego zupełnie. Wmawiał w nas więcej dobroci i cnoty, aniżeli czuliśmy w sobie: tejże chwili więc postanowiliśmy sobie koniecznie odpowiedzieć temu niezasłużonemu zaufaniu. Siebie zaś przedstawił jako młodego i niedoświadczonego: rozumie i odczuwa trudność swego obowiązku, skoro mimo swej nieudolności musi przerabiać nas w zakonników, oddanych Panu Bogu w zupełności. Rozumie trudność czekającego go zadania, ale ufając łasce Bożej i naszej dobrej woli, przystąpi odważnie do sprawowania zleconego mu przez święte posłuszeństwo obowiązku. – Tak szczera była to pokora, żeśmy w duchu przyznawali mu słuszność i cieszyli się nieco, że teraz nabierze przy nas brakującego mu dotychczas doświadczenia!…

Nastąpiło rozdanie cukierków: tak zwyczajnych, jak i to przemówienie: pamiętam, były to landrynki w blaszanem pudełku. – Tak się to jakoś wszystko ładnie zestroiło, żeśmy naprawdę czuli się spokojni, bezpieczni i szczęśliwi.

 

Wznieciło nas ten nastrój, dobre, kochające serce naszego rozpoczynającego dopiero Magistra!

Do dzieła zabrał się od razu stanowczo i dzielnie, jakgdyby z roku na rok nowicjat prowadził. Dziekana polecił nam wybrać przez tajne głosowanie, furtjana wyznaczył sam, wypisał dokładny porządek dnia, tygodnia i miesiąca, ogłosił i rozwiesił to na widocznem miejscu – i oto już wiedzieliśmy czego się trzymać mamy.

Wstawanie było naznaczone na godzinę 5 rano, poczem ubieranie się, mycie i paciorki prywatne do ½ 6, o tej godzinie rozmyślanie wspólne przez pół godziny i Brewiarz przez pół godziny, od ½ 7 porządki po celach, następnie przygotowanie się do Komunji św., którą mieliśmy przyjmować na początku Siódemki, po wysłuchaniu Mszy św. śniadanie i między 8 a 10-tą przygotowywanie się do lekcyj. Z wybiciem 10-tej godziny zaczynał się wykład Reguły zakonnej i Konstytucji, kwadransowa przerwa i jeden z luźniejszych przedmiotów: w poniedziałki – rubryki brewiarzowe, wtorki i piątki – wykłady o zakonności, środy i soboty ceremonje kościelne, a czwartki i niedziele – liturgiczny śpiew. Obiad o 12-tej, poprzedzony szczegółowym rachunkiem sumienia wraz z Komunją duchowną (niedziele i czwartki), lub modlitwami (poniedziałek, środa i sobota), albo wyznawaniem przekroczeń regulaminu, co się zowie „Capitulum culparum”. Na obiedzie czytanie żywotów świętych, po nim – adoracja Najśw. Sakramentu i rekreacja na ogrodzie do godziny drugiej. Potem znów jedna godzina nauki prywatnej, pół godziny czytania duchownego, pół godziny dla przygotowania się do Brewiarza, odmawiania Brewiarza wspólnie, wieczerza z adoracją Najśw. Sakramentu, rekreacja, o ½ do 9-tej drugie rozmyślanie z rachunkiem sumienia i modlitwami wieczornemi i najpóźniej o ½ do 10-tej udanie się na spoczynek.

Tak wyglądał – podany tu w zarysie – porządek dnia, ustalony przez O. Wenantego na Nowicjacie. W każdą pierwszą sobotę miesiąca półdniowe rekolekcje miesięczne, czyli przygotowanie się na śmierć. Co wtorku i czwartku – popołudniowe przechadzki. Co sobotę wieczorem – spowiedź św.

A ponieważ „Nowicjat jest to zmiana człowieka świeckiego w zakonnika (jego słowa) i z postępowania zewnętrznego nawet ludzie choćby obcy muszą tę odmianę dostrzec, przeto dokładać należy starań, aby we wszystkich, nawet najdrobniejszych rzeczach, być dokładnym i wiernym, i to już od pierwszej chwili nowicjatu”.

  • Milczenie: na korytarzach, w chórze, kościele, zakrystji i w refektarzu;
  • Po godz. 9-tej wiecz. milczenie ścisłe i rano do godz. ½ do 7; także w czasie rekolekcyj.
  • Cicho chodzić po korytarzach i cicho zamykać drzwi i okna.
  • Bez pozwolenia nie wychodzić poza furtę nowicjatu.
  • Nie obcować z nienależącymi do nowicjatu (wyjątek stanowi O. Prowincjał).
  • Listów bez wiedzy Magistra ani posyłać ani przyjmować.
  • Zachowywać porządek w celi; gruntowny porządek co sobotę.
  • Wyznaczony co tygodnia inny wigilans porządkuje na korytarzach, w rekreacji; budzi o 5-tej rano, dzwoni na 3 minuty przed ½ do 6-tej. Gdy budzi, mówi: „Benedicamus Domino”, a zbudzony odpowiada: „Deo gratias”. („Błogosławmy Panu” i „Bogu dzięki”.) Głosu dzwonka należy słuchać zaraz. – Furta zawsze zamknięta. – Dziekan wyznacza do służenia i służyć pozwala (do Mszy św.).
  • Starannie przygotowywać się do Pacierzy (Brewiarza).
  • Dokładnie zachowywać rubryki chórku.
  • Chodzić najmniej w trójkę.
  • Rano przy spotkaniu się wzajemnem mówić: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”.

 

Uwaga: Z przekroczeń przeciwko tym przepisom oskarżać się na Capitulum Culparum. –

Tak wyglądały zredagowane na prędce przez O. Wenantego jako Magistra Nowicjatu przepisy. Wiele jeszcze potem udoskonalało się, poprawiało, ale już to, co na początku podał świadczy wymownie, jak pojmował pracę swą nad nami i pracę każdego z nas nad sobą samym.

Przepisów i programu, jakie postanowił, sam przestrzegał najsumienniej. Przekroczenia karał surowo. Pięknie o tem zeznaje jeden z Ojców, wtedy jego wychowanek na Nowicjacie:

– Dla błędów podwładnych – mówi – zasadniczo nie miał zbytniej pobłażliwości. Karał, ale jak ojciec, nigdy z gwałtownością i uniesieniem, bo i surowości używał tylko dla dobra, aby za błędy, choćby czasem nieświadome, karząc, ćwiczyć w prawdziwej pokorze i przełamywać odruchy popędliwej miłości własnej. Tem chciał wyrobić silne charaktery na trudne okoliczności życia zakonnego – choć sam odczuwał to bardzo; gdy „culpę” (karę) nakładał, znać było zawsze po drżącym głosie, zmienionym wyrazie twarzy, wewnętrzne wzruszenie.

Pamiętam, jak w październiku, więc w drugim miesiącu nowicjatu, ogłosił nam O. Magister, że kto się spóźni na medytację choćby niewiele, już śniadania jeść nie ma, nawet gdyby nikt tego spóźnieni a nie zauważył: bez przypominania. I stosowali się do tego ci, co zawinili!

Rozchodziło mu się o poszanowanie porządku, punktualność, a właściwie o posłuszeństwo.

– Na głos dzwonka – mawiał – nie należy już kończyć zaczętej litery, ale pospieszać zaraz, gdzie głos Boży wzywa.

Posłuszeństwem, które jest przecie fundamentem życia zakonnego, tak na wskroś przepoił wszystko, co tylko się na Nowicjacie działo, że nawet płaszcze do Chóru lub na ogród wdziewaliśmy na jego rozkaz: albo wszyscy albo nikt – poza wypadkami choroby. Zachowała mi się taka charakterystyczna notatka z tego czasu, dobitnie mówiąca o tem:

– 12/III. 1916: Od dziś poczynamy chodzić do chóru bez płaszczy, tylko jeszcze na ranne Horae w płaszczach. –

Wielki nacisk kładł na milczenie. Za to wśród rekreacji nie tylko rozmawiać wolno było ale i sam do rozmowy zachęcał, brał w nich żywy udział i obowiązkowo jednoczyć się w nich kazał. Bywało, że ktoś wziął sobie na rekreację jakąś pożyteczną książkę – odłożyć ją jednak musiał. Cały czas rekreacyjny wypełniały rozmowy – zachęcał do pobożnych i w nich pomagał! – opowiadania, gry, oglądanie obrazów i t. p. rozrywki.

W dni pogodne mieliśmy rekreację na ogrodzie, gdzie były i drogi do chodzenia i ławki do siedzenia. Rychło wytworzyły się stąd dwie grupy: jedni prawie zawsze chodzili, a drudzy – siedzieli. O. Wenanty, lękając się, by na tem tle nie wyrodziły się dwie partje, obydwie grupy wymieszał.

– Niech nie należą zawsze ci sami do siedzących, a inni znów do chodzących – przestrzegał.

By wspólną miłość bez różnic i podziałów wytworzyć i ustalić, powtarzał nam nieraz:

– Wszyscy wszystkich niech jak najbardziej miłują, niech każdy każdemu stara się jak najwięcej dobrego czynić. Każdy każdemu!

Rozumiał, że równość to stróżka miłości. To też przedewszystkiem sam ze wszystkimi jednakowo się obchodził: uprzywilejowanych „beniaminków” nie było u nas zupełnie.

Nie czynił wyjątków nawet wtedy, gdy komuś z naszych rodzice przysłali lub przywieźli coś do zjedzenia. Jeśli to nadeszło pocztą, zwoływał wszystkich nowicjuszów i wręczał pakuneczek adresatowi ze słowami:

– Rozdziel to braciom!

Już wiedzieliśmy wszyscy, że to jemu przyszło.

Gdy raz – pamiętam – „rozdzielacz” ogromnie się martwił, jak dar podzielić na części równe i długo tak i owak rozmyślał, rzekł O. Magister z uśmiechem:

– Więc ja ci pomogę.

I chwyciwszy za nóż, ciął nim tak prawie naoślep, byle na liczbę było tyle, co czekających – a nam otworzyły się oczy na małość tych spraw, które nie wartają zbytniego zachodu.

Takie podarki nazywaliśmy „obsonja”. O. Magister z tych absoniów potrafił nieraz wyciągnąć również ładną, pożyteczną naukę: więcej z niej korzystaliśmy, aniżeli z jedzenia.

I tak pewnego razu, w niedzielę tuż po sumie, kazał zadzwonić na swoich nowicjuszów, by się zgromadzili w Sali rekreacyjnej. Rychło i on sam przybył, niosąc spore zawiniątko. Gdy je ostrożnie uwolnił z zasłony, ukazał się oczom naszym duży, śliczny tort. Już brat dziekan przystąpił z nożem, jak to zawsze w podobnym wypadku się działo, gdy O. Magister „z boku” coś dla nas zdobył, już podzielił na części, gdy wtem, nim najstarszy powołaniem do onego „obsonjum” podszedł, rzekł O. Magister:

– Wstrzymajcie się! Siądźcie na swoich miejscach i sobie coś ważnego wobec tego tortu przypomnimy.

I jął tłumaczyć, że nawet takie zbytkowne strawy pożywać nam wolno, jeśli dobrzy ludzie nam to przyniosą, a nigdy kupować, bośmy synami ubożuchnego św. O. Franciszka przecie. Prócz tego i usposobienie musi być odpowiednie, by te łakocie nie wyszły nam czasem na potępienie duszy, lecz owszem, dopomagały do jej zbawienia. W tym celu zdobyć się musimy na uczucie wielkiej pokory, iżeśmy dla grzechów naszych tych przyjemności zażywać niegodni; i bojaźń, abyśmy łakomstwem nie zgrzeszyli, bo niebo zgotowane jest dla gwałtowników i cierpiących wiele. I z wielką wdzięcznością brać nam trzeba do ust kąsek każdy, jako dar dziwnie dobrego i troskliwego Ojca, który tak bardzo troszczy się o swoje małe, pełzające po tej ziemi, dzieci; już tu przyjemności im dostarcza!

I po tem przemówieniu dopiero zaczęło się rozbieranie części tortu i spożywanie daru Bożego – a z jakiem skupieniem i naszczeniem się to odbywało, wspominać zbyteczna…

Zachęcał nas do drobnych, nie rzucających się w oczy umartwień. Z garnuszka kawy nie dopić, z półmiska zgarnąć ziemniak zczerniały lub niedoskrobany, zostawić w talerzu coś dla ubogich, lub chleba kawałek… Dla wyjaśnienia zaznaczam, że przy furcie klasztoru lwowskiego zbierało się wiele nędzy; z powodu ciężkich warunków wojennych rozdawano przeważnie to, co z refektarza wracało: nikt wtedy nie grymasił, gdy za cały obiad starczyły ziemniaki i kapusta – mięsa nie bywało! Otóż O. Wenanty, pełen litości dla tych najgłodniejszych, a zarazem przemyślny, nabierał zazwyczaj do swego talerza dość sporo, by dla ubogich jak najwięcej zostawić…

– Oni od nas biedniejsi, bo nic zupełnie nie mają – mawiał.

Pojęcie ubóstwa zakonnego wszczepiał w nas mocne, zdrowe.

– zakonnik do niczego nie może sobie rościć prawa – tak pouczał. – Jeśli mu przełożeni co dają, to jedynie z łaski i zawsze musi uważać to za własność nie swoją, ale klasztoru, do którego należy: otrzymał rzecz tę do użytkowania i za sposób jej używania ściśle jest odpowiedzialny. I nigdy nic nie jest dla niego za bardzo nędznem, za bardzo ubogiem!

Co pewien czas nakazywał badać wszystkie rzeczy dane sobie do użytku: czy też naprawdę niema w tem nic zbędnego? Zbędne rzeczy trzeba było odnosić. Sam swoją celkę najsurowiej przetrząsał…

Regularnie co kwartał ogłaszał „zmianę cel”: kładło się wtedy na kołdrę wszystko: i bieliznę i ubranie i drobiazgi, zawijało wraz z prześcieradłem, by przenieść do celi innej, wyznaczonej. W ten sposób nikt nie mógł utworzyć sobie umiłowanego kącika, od którego oderwać byłoby go już może bardzo trudno.

– Nie rozumiem – mawiał także – jak mogą zakonnicy, ślubujący ubóstwo, wymagać od przełożonych, by ich w razie choroby wysyłali gdzieś do kąpiel, może aż zagranicę. Przecie my jesteśmy ubogimi, dobrowolnymi nędzarzami, a ubodzy, nędzarze do kąpiel nie wyjeżdżają. Chorować powinien zakonnik w klasztorze – przecie i klasztory nasze bywają spokojne i zdrowe.

Bardzo gruntownie przerabiał z nami przedmiot zwany „O zakonności”, t. j. o czynnikach, które się składają na to, by dany zakonnik był naprawdę dobrym zakonnikiem – a nie z habitu i imienia. Dla zachęty wplatał w to przykłady wielce zachęcające do naśladowania – a wreszcie całe dzieje Zakonu z nami przeszedł, byśmy to, co poprzednicy nasi w imię Boże rozpoczęli, pokornie i gorliwie dalej rozwijali.

Najdokładniej przechodził różne sposoby rozmyślania: uwzględniał różne, aby każdy mógł najstosowniejszy dla siebie obrać. Przytem każdy z nas musiał umieć sam rozebrać dany temat na rozmyślanie: po dziś dzień mam cały szereg tego rodzaju wypracowań z czasów nowicjackich! I medytacje i kontemplacje układaliśmy tak samodzielnie.

Pod koniec nowicjatu nie omieszkał wyuczyć nas form grzecznościowych, abyśmy kiedyś między ludźmi znaleźć się umieli, w ten sposób ich sobie, a nie sobie tylko, lecz Chrystusowi zyskując. I już teraz, w życiu kleryckiem, mieliśmy nakazane zachować się wobec siebie nawzajem grzecznie, choć szczerze i serdecznie. Nie potrzeba chyba wspominać, że sposoby okazywania grzeczności obłudne, przesadne, niczem nieuzasadnione – nie tylko pomijał, ale i piętnował, zaznaczając ich niewłaściwość u zakonnika.

I cóż jeszcze powiem?

Odczytywał nam też nowiny z gazet, ale tylko takie, które istotny pożytek przynieść nam mogły. I w ten sposób, aby ten pożytek naprawdę przyniosły. Nie takie to były znów „nowiny”! Skoro sam O. Magister gazety tylko raz na tydzień czytywał, mianowicie w soboty, z całego minionego tygodnia: urządzał się tak zapewne dla zaoszczędzenia drogiego czasu, a może i dla umartwienia ciekawości – wszyscy już o tem wiedzieli, mówili, a on zawsze do końca tygodnia czekał.

Każdy nowicjusz musiał każdego miesiąca przeczytać pilnie choć jedną książkę: tak pilnie, że aż wypiski z niej poczynione musiał obowiązkowo O. Magistrowi przedłożyć. Nie rozumieliśmy wtedy, że nas O. Magister w ten sposób zaprawia do pisarskiej pracy na potem…

W nabożeństwach kościelnych musieliśmy brać zawsze żywy udział. Szczególnie na procesje z Najświętszym Sakramentem nakazywał nam O. Magister zaopatrywać się w książeczki z pieśniami, by, niezależnie od tego, co celebrans zanuci, zawsze śpiewać, na chwałę Jezusa utajonego w Sakramencie Miłości i dla zbudowania ludu.

– Niech i oni, zachęceni waszym przykładem, równo, ładnie śpiewają – mawiał.

Wyjątków stałych dla tego lub owego, że nie ma głosu albo słuchu – nie było: nikt nie mógł sunąć w procesji na pół martwy, z ponurą, majestatyczną twarzą, jak ulepiona figura z wosku – nikt! Każdy jak umiał, tak śpiewać musiał.

Ile to ja sam natrapiłem się, gdy celebrujący kapłan zaczął jakąś pieśń na mój głos za wysoko – ale śpiewać jakoś musiałem…

Ćwiczył nas w pokorze: dlatego od czasu do czasu zarządzał szorowanie podłóg: nie służba ani bracia-laicy, ale klerycy-nowicjusze, przyszli kapłani. Żartów tu nie było: podzielił na trójki, powyznaczał prócz celek jeszcze każdej grupce wspólne podłogi: rekreacyjną, szkolną, korytarzową i t. d. – i szorowali wszyscy aż do czysta!

Dla ćwiczenia w pokorze zarządził też, by każdy kleryk otrzymawszy od niego cokolwiek, albo choćby na coś pozwolenie, zaraz go w rękę całował. A sam przecie raz wyraził się szczerze, iż nawykł dawać rękę do pocałowania, jakby to był kawałek drewna… Nieraz i podziękowaniem przypieczętowane już przedmioty, jeszcze odbierał: w ten sposób znów próbując cnotę ubóstwa. I mnie się tak raz zdarzyło: kazał zrobić na moją kołdrę dwa równe, do niej domierzone, prześcieradła, a gdym tem się może, za bardzo cieszył, odebrał z nich jedno i oddał aspirantowi, który dopiero co przyjechał. Bałem się, by z tem prześcieradłem nie wystąpił – jakoż obawy moje słuszne były: wystąpił wraz z moją tą radością…

Gdy spostrzegł smutek na czole którego z nowicjuszów, zaraz wzywał go do swej celi i nieraz jednem trafnem słowem gromadzące się groźne chmury rozpraszał. Sam korzystałem z jego ojcowskiego serca razy wiele… wiele… O wszystkich szkodliwych wstrętach, jakieby się zakradły między kleryków, osobliwie wyrzekaniach, krytykach, a bardziej jeszcze słowach niezupełnie skromnych, kazał bezwzględnie sobie donosić. A zdarzyć się i to mogło, skoro raz po raz próbowali swoich sił rozmaici aspiranci, nie zawsze Bożem powołaniem naznaczeni.

Pracował, zarządzał, czuwał – a przytem przy każdej sposobności polecał duszom gorliwym, by się w intencji powierzonego mu Nowicjatu modliły.

– Proszę w tych dniach szczególnie o świętą modlitwę – pisał do jednego z Ojców, swego dawnego kolegi – gdyż klerycy składają śluby.

A z zakonnicami, którym nauki katechizmowej udzielał, wspólnie się za kleryków swoich modlił i gdy nadchodził czas ślubów, opowiadają Siostry, modląc się razem z niemi, miał nawet wypieki na twarzy…

A sam, cicho… jakże często, ustawicznie modlić się musiał?

Tak wychowywał zakonną młodzież. Miał w tem swój osobliwy system, ponadziemski, wzniosły, a przecie pełen dziwnej jasności i prostoty. Odmalować go, wytłumaczyć – mimo najszczerszej chęci i korzystania z tego systemu, jednak nie potrafię… Zebrałem gromadkę jego wskazówek w nieuporządkowaną całość – i tyle. Tajemnica to dla mnie jakaś nieuchwytna!

Może zbliżę, rozjaśnię ją choć coś niecoś prostem opowiedzeniem kilku najzwyczajniejszych wydarzeń z życia naszego nowicjackiego.

GARSTKA WYDARZEŃ

Zaczniemy od sprawy kapeluszowej.

Czwartkowe popołudnie: wybieramy się na przechadzkę. Każdy z kapeluszem w ręku stoi na korytarzu czekając tylko na O. Magistra, którego ukazanie się było znakiem, że furta nowicjacka ma się otworzyć i klerykówka wypłynie przez ulice miasta na świeże, zamiejskie powietrze.

Ale tu kłopocik jeden nowoobleczony kleryczek nie ma jeszcze kapelusze – z opuszczonemi bezradnie rękami stoi. Dziekan nic nie poradzi: wyszukał skądsiś co prawda jakieś stare, odwieczne kapelusisko, ale nie zda się to na nic choćby dlatego, że na uszy nieboraczkowi zapada – za duże pudło! Czekamy tedy na O. Magistra.

Ten, gdy wyszedł i dowiedział się o naszym wspólnym kłopocie – bo braterstwo kazało nam wszystko za wspólne uważać! – wydał taką komendę:

– Ponakrywajcie wszyscy głowy kapeluszami!

Zdziwienie: na korytarzu? gdzie święte obrazy?

A gdy mimo to ponakrywali, on począł tak na oko kapelusze z głowy na głowę przekładać, włączając odrazu i ten dotychczas nieużywany, a nie pomijając również głowy nowoobleczonego nowicjusza. Po dość mozolnem dopasowywaniu uznał O. Magister, że już jest dobrze, więc zawołał:

– Odtąd niech każdy ten kapelusz nosi, jaki ma obecnie na głowie. Pozdejmujcie je z głowy!

 

 

Ale też było na tej przechadzce wesela, gdy wydostawszy się za miasto, szukaliśmy każdy swego dawnego kapelusza: czyją też głowę on uszczęśliwił? Tak jedynie z ciekawości.

A zaznaczyć mi wypada, że dopiero niedawno upominał, abyśmy każdy swój kapelusz szanowali. Powód?

– Bo – mówił – to nie własność prywatna, lecz klasztorna. Uważać trzeba wszystko, jakgdyby sobie pożyczone.

 

Drugie zdarzenie: przy zbieraniu owoców. W sierpniu, wrześniu: obrywaliśmy jabłka i gruszki w klasztornym ogrodzie, ale O. Magister wyraźnie raz na zawsze głosił:

– Jeść owoców wtedy nie wolno.

– A gdy gruszka spadnie? – stłuczona?

– Też nie.

– A nadgnita?

– Umartwić się i nie jeść.

Dobrze. Więc rwało się owoce w tem większem skupieniu, że podsycanie wrodzonego człowiekowi łakomstwa nie miało miejsca. Nic nie przeszkadzało w pracy!

Pod koniec zrywania zjawiał się zazwyczaj O. Magister.

– Już koniec! – zawołał – zejdźcie z drabin, z gałęzi.

– Ja zaraz napełnię koszyczek – dolatywał głos z góry.

– Zaraz zaraz, jeszcze kilka gruszek na tym konarze! już będzie koniec.

– Pozostaw te kilka gruszek – nakazywał.

Poschodzili wszyscy.

– Teraz weźcie sobie po trzy gruszki każdy, stąd, z koszyka.

– Może lepiej te upadłe, obite?

– Nie, ale z tego koszyka.

– Tam z boku odłożone nadgniłe, z których już nic nie będzie. Czy mogę zamiast stąd trzy, wziąść stamtąd ze sześć?

– Nie, bierz tak jak wszyscy inni: trzy z tego koszyka.

i t.p.

 

Albo: Post w wigilię Niepokalanej.

Pisać, że to kleryk?

Ej nie, lepiej otwarcie: ja.

Uplanowałem sobie, że odposzczę wigilję Niepokalanego Poczęcia N. M. P. Lękając się jakiejś litości ze strony O. Magistra, nic mu nie mówię.

– Cóż to dla mnie! – myślę sobie w duchu.

Nie omieszkałem wpierw rozgłosić o tem współbraciom moim – w sekrecie:

– Cały dzień ani kropelki wody! Zobaczycie, że wytrzymam.

Nadszedł ranek 7 grudnia. Inni jedzą śniadanie – ja siedzę nieruchomy: poszczę.

Obiad: jakaś smaczna zupa, że aż mi się w oczach przewraca – ja odsuwam talerz: poszczę. Na drugie: już nie pamiętam, ale też smaczność wyjątkowa. Ani mowy bym się miał ugiąć: półmisek przepuszczam obok siebie, przyczem bawi mnie, że sąsiedzi spoglądają na mój hart z uznaniem.

– Niech sobie jedzą – myślę, nie zazdroszczę im.

Jeszcze coś na trzecie: ale to już mizerota. Marchewka czy brukiew, lub coś podobnego.

– Przynajmniej nie będę znosił pokusy – szepczę do samego siebie – bo to łatwiej nie jeść niż jeść!

Zbliża się półmisek: znakiem ręki okazuję, by poszedł dalej.

Ale tam, z oddali, ze stołu Ojców, też znak ręki.

To O. Magister: pokazuje mi bym jadł.

Teraz? Odpowiadam na migi, że się potrawy zrzekam. O. Magister jednak nalega. Nawet podejście ku niemu i wytłumaczenie całej sprawy na nic się nie przydało.

Jedz bracie mimo wszystko, tę potrawę, którą ci teraz podają.

– Więc chyba już i poprzednie?

– Tamte zostaw, tylko to jedno.

I jadłem. A nie od razu zdolny byłem zrozumieć, że posłuszeństwo takie Niepokalanej milszem było, niźli planowany post.

Szkoda tylko, że posłuszeństwo połączone z buntem…

Teraz o gwiaździstem niebie.

Byłem i jestem miłośnikiem iskrzącego się tysiącem gwiazd błękitu, zwłaszcza gdy ten błękit wśród zimy nabiera mocniejszej wyrazistości i gwiazdy bardziej uwydatnia.

Wśród zimy rekreacja wieczorna odbywała się stale w Sali, a tylko poobiednia na ogrodzie.

Wyzieram raz wieczorem z okna: co za śliczny widok! Być tak na ogrodzie i całość sklepienia niebieskiego ogarnąć. Pytam O. Magistra, czyby mi na to pozwolił.

– Wiesz, że u nas najmniej w trzech chodzić wolno.

– A gdybym znalazł jeszcze dwóch ochotników?

– Ano znajdź.

Pytam jednego, drugiego, agituję jak mogę: zebrałem nie dwóch, ale coś ze czterech.

– Zaczekajcie – mówię im – poproszę O. Magistra – był bowiem wyjątkowo w swej celi, mimo że to czas rekreacyjny.

Zaczekali: już uzbrojeni w płaszcze i kapelusze.

– Proszę O. Magistra – mówię, z tryumfem wszedłszy po zapukaniu do celi O. Wenantego – znalazłem chętnych aż czterech, więc pójdziemy!

– Nie pójdziecie – usłyszałem odpowiedź.

– Dlaczego? – pytam odrazu wzburzony.

– Bo nie pójdziecie.

I stanęło na tem, żeśmy nie poszli.

Cóżby jeszcze? Niech będzie: kary bez winy.

Uroczyste nabożeństwa Wielkiego Tygodnia odbyły się we wzorowym porządku – bo i jakże być miało? Po tylu wysiłkach i pracach!

Każdy z nas głęboko zadowolony, że przyczynił się do chwały … Bożej.

Dzwonkiem zwołuje nas O. Magister – do rekreacji. Co to będzie? Chyba pochwała i uznanie! Dla zachęty na przyszłość!

Spieszę radosny.

Po wszystkich nowicjuszach wchodzi O. Magister. I przemawia – jak dziwnie?… z dzisiejszych ceremonji jakby niezadowolony. Wyraźnie nic zarzucić nie może, ale … ostatecznie wszystkim, którzy udział w obrzędach brali, każe rozejść się po swych celach i odprawić natychmiast dyscyplinę, za karę. Wyraźnie: za karę!!

Zakipiało we mnie. dużo trzeba było aktów strzelistych, aby powrócić do równowagi i – dyscyplinę w porządku odprawić.

Wracam – na korytarzu jeden z najsłabszych biedaków…

Cóż ty, posłuchałeś? – pyta.

Pewnie, że posłuchałem.

– A za co O. Magister karał?

– To jego rzecz. Musiało coś być. Nieraz przedtem nam wspominał, że choćby i bez winy, to karę przyjąć trzeba.

– Ja się z tem nigdy nie zgodzę. Musi być sprawiedliwość!

– Więc coś ty robił?

– Kląłem na czem świat stoi!

Przykro mi się zrobiło, bo z tym bratem łączyło mnie więcej związków, niż z jakimkolwiek innym…

Ale już ktoś trzeci z celi się wysunął. Wchodzimy do Sali. Myśmy ostatni.

Wita nas błogi uśmiech O. Magistra.

– Więc jesteście wszyscy – mówi. – Nie wyobrażacie sobie, jak się raduje dziś serce moje. Wystawiłem was na przykrą próbę: chciałem przekonać się, czy nie domieszała się u was do służby Bożej próżna chwała. Teraz widzę, że nie! A jeśli była, to ta dyscyplina ją odegnała!

I t. p. przemawiał – ze słodyczą, z radością, uniesieniem prawie…

A ten nieposłuszny kleryk? – Zapyta czytelnik.

On jeszcze raz w obecności wszystkich nie posłuchał i za karę miał ucałować ziemię i odmówić „Zdrowaś Marjo”. Nie uczynił tego. Więc otrzymał karę sroższą: parę dni chodził biedak bez kaptura.

A gdy się wszystko napozór ułożyło i między O. Magistrem a nim zapanowała współpraca i zrozumienie: djabeł go niespodzianie z klasztoru wypędził. Niespodzianie! Ku ogólnemu przerażeniu wszystkich.

Cierpiał potem straszną nędzę, pomocy od Franciszkanów nie chciał przyjąć aż zmarł w szpitalu na suchoty…

O śmierci jego O. Magister nic nam nie powiedział, aż dopiero po pogrzebie – byśmy się tylko za jego duszę pomodlili…

Czytelniku! Proszę Cię najserdeczniej: pomódl się i ty!!

 

Czuję, że w powyższych opowiadaniach nie potrafiłem oddać duszy O. Wenantego, mego Magistra: przytaczałem tylko zewnętrzny dźwięk jego słów i to niedokładnie, bo pamięć zawodzi.

Przykro mi – ale bezsilny jestem.

Może jeszcze to wydarzenie coś pomoże.

Wysłał mnie O. Magister z jednym ze współbraci do lekarza. Były dwie drogi: krótsza i dłuższa. Z powrotem wybraliśmy tę dłuższą.

Niby wszystko dobrze. A jednak sumienie dręczyło tak długo, aż mówię towarzyszowi:

– Może powiemy, którą drogą wracaliśmy?

Zgodził się. A potem po przyznaniu się „do winy” byliśmy obaj spokojni i szczęśliwi.

Taka szczerość, taka otwartość wytworzyła się u nas względem naszego O. Magistra. Pragnęliśmy, aby on koniecznie wszystko wiedział: wtedy prowadzić mógł zbawienniej…

Nawet grzechy. Tak – Rzecz niebywała, że choć w konwencie lwowskim było tylu Ojców i gorliwych i światłych i chętnych, jednak prawie każdy z nas samorzutnie (pokąd nie zaczął obowiązywać Nowy Kodeks Prawa Kanonicznego) obrał sobie O. Magistra Wenantego za spowiednika i kierownika duszy. A kto przylgnął, ten niewzruszenie trwał. I pamiętam dobrze, jak bolesne było odrywanie, gdy O. Magister na Zielone Świątki 1918 r. tak nam zapowiedział:

– Ponieważ już zaczyna obowiązywać Nowe Prawo Kanoniczne, które zakazuje Magistrowi spowiadać swoich wychowanków, przeto odtąd obierzcie sobie innego z Ojców za spowiednika.

Nie zapomnę wtedy tego ciosu, jaki uderzył we mnie, gdym to usłyszał – po czterech latach spokoju i ciągłej budowy…

Pomyślałem sobie wtedy:

– Gdyby Magistrami byli sami tacy jak nasz O. Wenanty, toby zakaz ten nie był konieczny.

Żal mi tylko, serdecznie żal, że dla słabej pamięci nauk duchowych mojego Magistra i Spowiednika przypomnieć sobie nie mogę…

BUDUJE I POCIĄGA PRZYKŁADEM.

Na niewieleby się zdała cała praca O. Wenantego jako Magistra Nowicjatu, gdyby nie towarzyszył jej budujący, pociągający przykład.

– W celi swej – powtórzę najprzód za św. p. O. Henrykiem Górczanym – nie miał nic, coby tchnęło choćby lekką próżnością lub zamiłowaniem wygody. Wiem – dodaje – bo w niej przebywałem i nocowałem podczas zastępstwa.

I powiada dalej:

– Buty nosił zawsze ciężkie z cholewami i wogóle jaki strój zakonny dostał podczas obłóczyn, taki zawsze nosił. Nic nie zmienił swoją wolą, ani kieszonki, ani obojczyka – aż do końca życia.

Prawda to szczera! Pamiętam, co to było za zdziwienie, gdy nas O. Magister, zawsze obywający się jeszcze habitem kleryckim, przywdział habit nowy! Stało się to na wyraźny rozkaz ówczesnego Prowincjała O. Marjana Sobolewskiego.

A praktyki i umartwienia wszelkie, stosowane na klerykacie, zachowywał zawsze z jednakową wiernością. Jak nas wzruszył tem siedzeniem bez oparcia w czasie medytacji i rachunków sumienia! Albo swojem skupieniem głębokiem w Chórze!

Byśmy również odmawianiem Brewiarza przejmować się potrafili, przerabiał z nami dokładnie treść poszczególnych psalmów: zdawać to musieliśmy.

A gdy odprawiał Mszę św.: z jakiemże namaszczeniem zawsze to czynił! Niejednokrotnie okazywały się wtedy na licu jego rumieńce: tak się tą sprawą przejmował…

– Uderzało – są słowa jego wychowanka – obecnie kapłana – jego zachowanie poważne; każde słowo i znak cechowało skupienie, nigdy nie trafiał się zbytni pośpiech czy niedokładność: owszem, każde słowo wymówione z wyrazem, skrupulatnie, według przepisów ceremoniałów. Gotując się do Mszy św. już w odpowiednim był nastroju, to też wkładając szaty święte w zakrystji nabożnie odmawiał zawsze wskazane modlitwy, obcy innym myślom.

Prócz swojej odprawionej, słuchał jeszcze co dnia jednej Mszy św. w Chórku, ze skupieniem, nabożnie – tej, której i myśmy także w Chórku słuchali. Bo pomimo licznych zajęć nie opuszczał ćwiczeń duchownych, jakie kleryków obowiązywały. Na dzwonek ranny zawsze szedł na rozmyślanie, Brewiarz, wyjąwszy konieczności, zawsze w Chórze odmawiał, wieczorami również nigdy go na medytacji nie brakło. To też klerycy mieli ustawicznie na oczach swego świątobliwego Magistra i z jego przykładu czerpali ducha głębokiej pobożności. Na modlitwie jego postać zawsze skupiona, ręce pod kapturem na piersi skrzyżowane, oczy skromnie spuszczone – zawsze klęczał, a z wyrazu twarzy można było wyczytać pobożność i wzniesienie duszy do Boga.

Choć – wyznać trzeba – od czasu do czasu, zwłaszcza gdy trapiła go wątpliwość pod tym względem jaka, spoczęło jego oko na którymś z kleryków: wnikliwie wtedy się wpatrywał, jakby chciał wykryć tajemnicę, czy i ile dusza tego młodzieńca pogrążyła się w Bogu, a ile goni za złudnemi marzeniami…

Adorował też bardzo często i bardzo długo Pana Jezusa utajonego w Najśw. Sakramencie. Ileż to razy poszukiwania za O. Magistrem kończyły się u stóp Eucharystji: tam klęczał rzewnie rozmodlony…

Słyszałem o tem wdzięczne opowiadanie. Zmarły już O. Marjan Sobolewski, kapłan również niezwykłej świątobliwości, zaszedł przed spoczynkiem nocnym do kościoła od strony klasztoru na chwileczkę adoracji, by utrudzony pracą umysł u stóp Jezusa-Miłości ukoić. Wszedłszy cichutko do świątyni, zauważył tam w mroku późnego wieczoru postać w habicie: domyślił się, że to O. Wenanty, który w tym samym zamiarze tu przybył – strudzony pracą dnia.

– Chciałem wyjść po chwili – opowiadał O. Marjan – ale mi się dziwnie wydawało, że ja później przyszedłszy, odejdę wcześniej, więc zostałem jeszcze, aż O. Wenanty z klęczek się dźwignie. Modliłem się długo… długo… a mój cichy towarzysz adoracji wciąż z Jezusem rozmawiał. Był prawnie nieruchomy, ale postać jego cała żyła i w tem adorowaniu widoczny udział brała…

– Nie pokonałem go – kończy O. Marjan – święta to dusza!

I wyszedł zbudowany i wzruszony.

Dlaczego nocą adorował Pana Jezusa i tak długo?

Zdaje się, że pobudką do tego było nie tyle pragnienie duchowych rozkoszy, ile raczej towarzyszenie Jezusowi w tej samotności wśród ciemnej nocy.

– Niech Pan Jezus ma choć jedną dusze obok siebie – pomyśleć sobie musiał – nie będzie już tak osamotniony. Mniemanie to, wskazujące pobudkę, opieram na tem zdaniu, które często z ust jego wychodziło:

– Kościoły nie powinny być zamykane: niechby zawsze dostęp do nich był możliwy, wtedy znalazłyby się dusze, któreby adorowały Pana Jezusa. Lękają się kradzieży? Ależ wystarczy ubogiemu a uczciwemu dziadkowi dać posiłek i jako tako go ubrać, a pilnował będzie!

Przy całej wartości, wzbudzającej podziw: co za głęboka u O. Wenantego pokora! On tę cnotę posiadał. Z całej jego postaci jaśniała ta podstawa cnót wszelkich. Głowa o prostem strzyżeniu, twarz z wyrazem łagodnym i skromnym, bez zbytniej pewności siebie, ubiór zakonny bez śladu próżności lub elegancji, sposób ułożenia rąk i nóg przy siedzeniu, sposób mówienia i obcowania swobodny i miły, lecz nie swawolny nigdy, ani natrętny lub natarczywy, chód umiarkowany i cichy – wszystko to zdradzało jego pokorę i skromność.

Przypominam sobie jak na zakończenie jednych z rekolekcyj zakonnych O. Wenanty wyznawał swoje winy na Capitulum Culparum.

– Jakże on się tego mógł w sobie doszukać – myślałem zdumiony – skoro my i wszyscy inni same tylko cnoty w nim widzimy?

Zresztą co to za winy! Maleńkie, ledwie uchwytne drobiazgi…

Dość, że zbudowanie było przeogromne.

Lubiał o współojcach swoich w Zakonie opowiadać dużo budujących rzeczy – ujemnego natomiast nigdy nie słyszałem nic – mimo że stykałem się z nim ustawicznie przez lat cztery.

Jakaż to rzadkość u ludzi: taki brak wszelkiej obmowy!…

Z jakiem to uznaniem i uwielbieniem prawie doniósł nam jednego razu, wśród Wielkiego Postu, że ówczesny Prowincjał O. Marjan już w tym okresie wielkopostym 60 nauk rekolekcyjnych wygłosił!

Natomiast o sobie – pokora nie pozwoliła mu cośkolwiek powiedzieć. Tyle o nim wiedzieliśmy, cośmy widzieli, bo i z zewnątrz za furtkę klerykacką prawie nic się nie przekradało. Dopiero, gdy okoliczności tak się złożyły, albo spełnienie obowiązku wymagało, nagle, jakby za uderzeniem różdżki czarnoksięskiej, wyrastały u niego jakieś ukryte dotychczas wartości: to wiedza jakaś, to zasługa, to zdolność…

Jednego razu przychodzi O. Magister jak zwykle na czytanie duchowne.

– Co teraz weźmie? – szepcemy sobie wiedząc, że poprzednia książka już się skończyła.

Okazało się, że wziął żywot czcig. O. Benwenutego Bambozzji, franciszkanina włoskiego, zmarłego w opinii świętości.

Nic to jeszcze. Ale żywot ten pisany był językiem włoskim, a nasz O. Magister – przecie wiemy, we Włoszech nie bywał! Jednak… tłumaczył na polskie tak na poczekaniu, z dnia na dzień, bez dłuższego zastanowienia.

– Zna wyśmienicie język włoski, a myśmy o tem nie wiedzieli! Zdumiewaliśmy się i… budowali.

I takich odkryć mieliśmy wciąż bardzo wiele.

Nikt z nas jednak nie przypuszczał, że ten żywot O. Benwenutego będzie okazją do jeszcze większego dla nas zdumienia, a dla naszego Magistra – głębszej jeszcze pokory.

Oto co się stało:

Napotkał w tym żywocie na opis, jak to czcig. O. Bambozzi, będąc magistrem Nowicjatu, ucałował raz wychowankom swoim nogi. Już przy tem czytaniu zauważyłem na twarzy naszego O. Magistra lekkie drgnienie – ale na razie nie okazał po sobie więcej nic. Dopiero, gdy w wigilję św. O. Franciszka wyszedł z nami z południowego rachunku sumienia i wedle zwyczaju skierowaliśmy się na ogród, nim dzwonek ogłosi, że już obiad gotowy, sprowadza nas O. Magister do kaplicy św. O. Franciszka i mówi ze wzruszeniem w głosie.

– Pozwólcie bracia, że dla uczczenia pokorniutkiego św. naszego Ojca nogi wasze ucałuję.

I ledwośmy się spostrzegli co się dzieje, już klęka przed najbliżej stojącym nowicjuszem i stopy mu całuje, potem czołga się od jednego do drugiego… tak nie pomijając żadnego ze swych podwładnych.

Stoi mi przed oczyma ten rzewny obraz… I widzę, jak jeden z naszych usunął się na bok, myśląc, że O. Magister już go opuści, a tymczasem jeszcze więcej trudu zadał swemu wychowawcy…

Działo się to dnia 3 października 1917 roku o godzinie 12 w południe.

Poraz wtóry jeszcze ucałował nam wszystkim nogi w Wielki Czwartek 1918 roku: wypadło to 28 marca. Wtedy zebrał nas do Sali rekreacyjnej i z równem wzruszeniem nogi całował. Było już po południu…

Szczerze wyznaję, że chciałbym przy tych licznych pochwałach również coś ujemnego o mym Magistrze powiedzieć, choćby dla uwypuklenia obrazu jego życia – przecie to był człowiek!

Ale naprawdę, że nic a nic takiego doszukać się w pamięci, ani w notatkach, ani z opowiadań nie mogę. Już ciemniało… ktoś miał taki cień rzucić – tymczasem okazało się, że cienia nie ma, a chyba nieporozumienie, nawet nie mogłem dopytać się, jakie. A dopytywałem się starannie!

Dopowiem tedy jeszcze na uwieńczenie tego rozdziału, że nasz O. Magister bardzo często mówił o Panu Bogu, zwłaszcza o Jego wielkiej ku nam miłości. A ilekroć o miłości mówił, zawsze się rozpalały jego lica i pokrywały rumieńcem.

O ile pamiętam – nigdy nie było inaczej!

Pracuje wiele.

Aby zrozumieć, jak wiele pracy miał O. Wenanty  na stanowisku Magistra we Lwowie, należy pamiętać, że aczkolwiek na początku był tam tylko Nowicjat, to jednak po roku przybyła filozofia, po trzech – teologia, Nowicjat zaś pozostawał nadal. Napływali wciąż kandydaci  nowi i to prawie zawsze z rozmaitemi w nauce brakami: były to bowiem lata pełnej wojny, gdy O. Wenanty urzędował i z powołaniami bieda była ogromna… Bolał nad tem nasz O. Magister, tem bardziej, że przewidywał, jak bardzo potrzebni będą pracownicy Pańscy na niwie serc ludzkich, okropnie zachwaszczonych przed dziką, długotrwałą wojnę. Godził się tedy na przyjmowanie chłopców nie zupełnie przygotowanych, sam ich dokształcał sumiennie – ale co go to pracy kosztowało!

Wspomniany już niejednokrotnie O. Henryk, gdy na zastępstwo niedomagającego O. Wenantego naznaczony został, tak o tej pracy pisze:

– Przekonałem się wówczas, jak bardzo pracował O. Wenanty. Prócz ćwiczeń pobożnych i innych zajęć wspólnych, uczyć musiał kleryków nie tylko reguły, konstytucji, liturgji, Brewiarza, ale jeszcze prawie z każdym osobno obrabiał jakąś klasę gimnazjalną, bo O. Marjan  Sobolewski, prowincjał, przyjmował na nowicjat kandydatów z różnych klas i zakładów. Gdym tego zakosztował, poszedłem do O. Prowincjała i doniosłem mu, że to zabije O. Wenantego: toć on chwili wolnej nie ma! Wysila się, naucza i słabnie! – Sam zaś O. Wenanty nigdy o tem ani słowa nie mówił, nie żalił się, nie skarżył, tylko cicho, cierpliwie pracował.

Tyle O. Henryk. Ja sam pamiętam, że był czas, gdy uczył nie tylko przedmiotów zakonnych na Nowicjacie i klasy tak przerabiał, ale nas już starszych: etyki, filozofii i języka greckiego. Nike wiadomo zaiste, czemu się bardziej dziwić: czy pracy czy zdolnościom!

Przytem pracował jeszcze wiele w kościele. Na każdem nabożeństwie, o ile nie modlił się wraz z klerykami w Chórku, siedział w konfesjonale. Niczyjej uwagi nie uchodziła jego postać skromna, z świątobliwym wyrazem twarzy, stąd też jego konfesjonał nie stał samotnie, , lecz skupiał do okoła siebie dusze, żądne światłego kierownictwa i postępu w miłości Bożej.

Spowiedzi słuchał cierpliwie, bez pośpiechu i nieraz w kościele umilkły już śpiewy, zaległa cisza, mrok wieczorny i pustki, a on jeszcze w swoim konfesjonale spowiadał…

– Pamiętam – opowiada jeden z ówczesnych kleryków – jak w prześliczne majowe wieczory na rekreacji w ogrodzie wśród woniejących kwiatów i drzew długo bawiliśmy się, aż późno O. Wenanty przychodził z kościoła, by odświeżyć zmęczone piersi balsamicznem powietrzem. Widzieliśmy, że w spowiedź wkładał wysiłku wiele, bo widoczne były na nim ślady zmęczenia i dużego zdenerwowania.

Poważna była to praca: raz po raz kładł nam na serce modlitwę o nawrócenie „pewnej osoby”, oddalonej od Pana Boga, nieraz tryumf łaski Bożej radośnie zwiastował: cieszyliśmy się wtedy wszyscy.

Kazania miewał bardzo często, bo nie tylko, gdy na niego kolej przypadała, ale gdy go który z Ojców o to prosił. Zawsze płynęło z ust jego słowo Boże ułożone, obmyślane, wypowiedziane z namaszczeniem. Nie mieszał niczego, coby obliczone było tylko na efekt, próżność. Nie nabierał nigdy aktorskiego ani deklamatorskiego tonu. Proste i przystępne, wygłoszone ciepło i serdecznie jego kazanie każde, było normalnym wypływem wewnętrznego stanu tej zjednoczonej z Bogiem duszy.

Wszyscy bardzo lubieliśmy go słuchać, ale gdyby mnie kto zapytał, dlaczego – nie potrafiłbym tak pewnie odpowiedzieć. Może to prostota połączona z oczywistością, może ono namaszczenie, tajemnicza siła, świętym tylko właściwa…

I któż by uwierzył, że O. Wenanty, przy tylu różnorodnych pracach w murach swego kościoła i klasztoru, będzie jeszcze na zewnątrz się udzielał?

A jednak – nowicjuszkom Sióstr Rodziny Marii, należącym także do wielkiej rodziny franciszkańskiej, wykładał katechizm, w pełni prostoty i uroku malując im całokształt Wiary naszej świętej.

Jak pojmował ten obowiązek, okazuje list jednej ze słuchaczek.

– Jego nauki i przykłady – opowiada – zostały na zawsze w naszych sercach i pamięci. Od pierwszych chwil jego postać wydawała się nam bardzo świętą: był dla nas wielkiem zbudowaniem.

– Uczył nas najbardziej życia umartwionego i pokory. A kiedy mówił o niebie, to z takim zapałem wznosił ręce i oczy ku niebu!…

– Jakaż to radość będzie w niebie – mówił – gdy się tam dostaniemy! Ja, żem starał się dobrze uczyć, a Siostry, że mnie słuchały.

– Nie tylko uczył prawd Wiary i ustaw zakonnych, ale prawie nas wychowywał, jak matka dzieci.

– Gdy wykładał o grzechu, dodawał: – Lepiej, aby Siostry wcale o tem nie wiedziały!

– Prosił, aby dobrze sobie zapamiętać, czego uczył. – Skoro się dowiem – zachęcał – że moje uczennice są dobremi zakonnicami, będę się bardzo cieszył.

– Spowiadał niektóre z nas z całego życia, a każda po takiej spowiedzi czuła się tak zadowoloną i szczęśliwą, że radaby zaraz umierać.

Inna z Sióstr, jego uczennic, podała mi parę uwag oderwanych na tenże temat; bardzo cenne to uwagi!

– Z całej nauki znać było, – opowiada – że to niezwykła dusza i ogromnie wyrobiona: O. Wenanty zjednoczony z Panem Bogiem bardzo ściśle, nie wychodził z tego stanu ani na chwilkę.

– Uczył nie górnolotnie, ale praktycznie, i wchodził w każde szczegóły jednego razu prosiłyśmy, aby nas pouczył o spowiedzi generalnej – drobiazgowo to przeszedł z wielkim dla nas pożytkiem.

– Na każde zadane sobie pytanie odpowiadał wyczerpująco. Chyba, że dostrzegł w tem chęć okazania wyższości – wtedy i żartem upokorzyć umiał.

Nie dosyć jeszcze tych prac: pisywał również artykuły do poważnych wydawnictw, zwłaszcza do „Gazety Kościelnej”. W ciekawy to sposób wykryliśmy ten nowy objaw energji duchowej naszego Magistra!

W „Gazecie Kościelnej”, którą wraz z innemi czasopismami katolickiemi do czytania nam dawał, zauważyliśmy artykuł o stylu naszego O. Magistra zatytułowany: „A Jezus pomnażał się w łasce u Boga i u ludzi”. Bardzo zrozumiale a jednak głęboko te słowa Ewangelji św. wytłumaczone tam były. Podpis u dołu taki: „fr”.

Czy to nie „franciszkanin”? – zapytywaliśmy jeden drugiego.

Nie dowiadywaliśmy się nic u O. Magistra, a tylko usiłowaliśmy dojść do prawdy sami, i zdarzyło się, że jeden z naszych sprzątających w celi O. Magistra, znalazł w koszu na papiery kawałki podartego brulionu z tym właśnie tekstem co i w „Gazecie Kościelnej”.

– Mam już dowody! – rozgłosił uradowany – to O. Magister jest ten „fr”!

I odtąd artykułu z takim podpisem przytrafiały się coraz częściej, a nasz światły Przewodnik już kryć się z tem przestał, ale owszem: sam posyłał kleryków do redaktora „Gazety Kościelnej” Księdza Prałata Pechnika.

– Więcej! Jeszcze więcej! – prosił i zachęcał zawsze czcigodny Redaktor.

Tak mu styl i myśli O. Wenantego do gustu przypadły.

Wśród tych licznych prac, zdarzało się, że echem głośnem odbiła się jeszcze dawna jego praca. I tak np. dnia 21 czerwca 1916 r. nadesłali mu krakowscy klerycy, do niedawna koledzy, dyplom na honorowego członka „Zelusu” – jako dowód uznania i wdzięczności za łożoną tam ongiś pracę, a zarazem prośbę, by kółku nadal pomagał… Patrzmy, jak odpisuje O. Wenanty na to:

– Dziękuję serdecznie za pamięć i miłe, pocieszające wiadomości. Sądziłem, że „Zelus Seraphicus” nie zmartwychwstanie już, ale opieka Boża i gorliwość Braci dokonała wskrzeszenia. Cieszy mnie wybór zarządu Kółka; spodziewam się, że wpływ i praca Braci Remigjusza i Anzelma przyczynią się do prędkiego rozwoju. Dziękuję czcigodnemu prezesowi za uznanie (jakkolwiek niezasłużone). Co się zaś tyczy pomocy, mniemam, że ona nie będzie potrzebna – przecież aż 19 uczonych pracowników do Kółka należy. Z drugiej strony stoją w tem na przeszkodzie: trudna komunikacja pocztowa (była to wojna!) i moje obowiązki – przyczem nadmieniam, że i egzamin mnie czeka. Na nowym posterunku zajęć po uszy, ale jestem zupełnie zadowolony i z samych obowiązków i Nowicjuszy. Zasyłam serdeczne pozdrowienia dla Wielebnych Ojców, moich kolegów, dla Szanownego Zarządu Kółka. Zawsze chcę o Kółku pamiętać i czuję się do niego przynależny…

szczery br. Wenanty

Tak to zewsząd płynęły ku temu cichemu, pokornemu zakonnikowi, prośby, nalegania, o pomoc, o współpracę.

Bo takiego drugiego umysłu i takiego drugiego serca znaleźć było trudno…

Serce dla najnieszczęśliwszych.

Krótki to będzie rozdział, ale pełen heroizmu, właściwego tylko świętym.

O. Wenanty, przy tylu pracach na klerykacie i w kościele i w prasie, potrafił jeszcze znaleźć chwilkę czasu, by okazać serce tym najnieszczęśliwszym, których ogół ludzki jak najdalej od siebie odpycha. Z wielkiem zamiłowaniem niósł posługi duchowne chorym, kalekom, zarażonym…

Pamiętam, jak wyrywał się dla spowiadania „pewnych osób” – ukrywał jednak wielkość swego poświęcenia i bohaterskiego samozaparcia. Teraz, po jego świątobliwej śmierci, wychodzi dopiero wszystko na jaw. Choć właściwie nie wszystko: nieszczęśliwe bowiem istoty, które korzystały z jego samarytańskiej pomocy, przeważnie już powymierały – były to przecie storturowane cierpieniami napół trupy…

Coś nie coś szczegółów jednak podchwyciłem:

S. Brygida,Józefitka, opowiada:

– Przychodził chętnie, by spowiadać zamieszkałą w naszym przytułku na Kurkowej nieszczęsną Marię Turkiewicz. Cała twarz tej chorej toczona była przez raka, zmasakrowana strasznie: bez nosa… oczy jak szpareczki… usta zaciśnięte… ręce z ogniłemi palcami… Wszystko u niej psuło się i odpadało!… Łatwo to o tem mówić, ale już wyobrażenie budzi grozę – co dopiero widok taki i rozmowa, długa, wśród słuchania spowiedzi!…

– To też inni kapłani – wspomina po krótkiej przerwie dalej – bali się tej chorej i nawet Komunji świętej nieraz dawać jej nie mogli, bo tak ich odrażało. Natomiast O. Wenanty zawsze bardzo chętnie do niej spieszył, gorliwie spowiadał, pociechę wlewał – i następnie udzielał Komunji św.

– Za każdym razem – opowiada znów jedna z chorych, która także z jego dobroci korzystała – gdy Turkiewiczową spowiadał, odchorował to mniej lub więcej poważnie, a jednak przychodził specjalnie właśnie do niej. Aż przełożeni, dowiedziawszy się, że go to o chorobę przyprawia, zakazali mu tej praktyki – nierychło to jednak nastąpiło…

Inna chora, zamieszkała w tymże przytułku, nudziarstwem swojem wyprowadzała z równowagi całe otoczenie. O. Wenanty i ją spowiadał, a nie zniecierpliwił się nigdy.

Jeszcze dwie jego okaleczałe penitentki zastałem przy życiu: jedna bez obydwu nóg, druga ułomna, wynędzniała, zupełnie ślepa.

– Dobroć O. Wenantego – opowiada ze wzruszeniem pierwsza z nich – tak była wielka, że nie wiedział naprawdę, co ma robić, aby więcej tej dobroci nam okazać. Gorycze, zwątpienia: wszystko potrafił dobrocią ukoić! Zawsze po Spowiedzi przed nim odbytej owładał duszą błogi spokój: czułam, że spowiadam się u świętego!

– Na czemże polegała ta dziwna moc jego spowiadania? – zapytuję, by i czytelnikom to wyjawić.

– Nie wiem – brzmi odpowiedź. – Był to jakiś osobisty wpływ jego świętości.

Zatem: osobisty wpływ świętości. Czyliż to nie dosyć powiedziane?…

Wzywały go też Siostry do innych chorych, zwłaszcza bardzo nieszczęśliwych, albo kapryśnych, albo nie chcących się spowiadać. Zawsze wtedy kończyło się tak, że O. Wenanty mocno się wymęczył, a chorego spowiedzią uszczęśliwił.

Więcej szczegółów – niestety, zebrać nie zdołałem.

STOSUNEK DO RODZINY.

STOSUNEK DO RODZINY.
czy O. Wenanty wśród tego rodzaju prac zapomniał o rodzinie?

Zdawałoby się, że tak, a tymczasem pozostała po nim Korespondencja świadczy, że o rodzinie on nie zapomniał.
– „Obowiązek mój— pisał przed Bożym Narodzeniem 1915 roku — połączony jest z licznymi kłopotami, więc nie mogę o Was, Najdrożsi Rodzice, zawsze myśleć, nigdy jednak nie zapominam u) modlitwach swoich, a zwłaszcza przy ofierze Mszy św. Módlcie się i Wy za mnie! całuję ręce Wasze” .
kochający syn Wenanty.

W tych końcowych słowach listu do rodziców odzwierciedla się jasno stosunek jego do rodziny w latach, gdy już niepodzielnie Panu Bogu się oddał w Zakonie. Miłość, ale wyższa i bez szkody dla zakonnych obowiązków.

Pisywał prawie wyłącznie pocztówki: może dlatego, aby przy braku miejsca zbytnio się nie rozpisywać. Pobudkę wysłania takiej pocztóweczki stanowiło albo pragnienie okazania współczucia i przyniesienia ulgi w cierpieniu, albo troska o dobro duchowe, albo wreszcie wdzięczność synowska.
Współczuję z Wami W Waszym strapieniu — pisał dn. 2 listopada, gdy mu o różnych swoich nieszczęściach, wynikłych z toczącej się wojny, donosili — lecz cóż. robić? Nie tylko Was takie przykrości dotykają — Wszyscy ludzie mają teraz różne krzyże. Ale Bóg miłosierny! zarządzi, że to się skończy. Kiedy się da, przyjadę do Was, może w zimie. O sobie nie mam nic szczególniejszego do napisania. Zdrów jestem, zajęcia i pracy po uszy.
— Polecając Was opiece Matki Najświętszej całuję ręce Wasze
kochający syn Wenanty.

Bibo 30 września 1916 roku, gdy narzekali, że szwagier na wojnie i zginąć może:
Za szwagra będę się modlił. Ufać potrzeba, że wróci zdrów do domu, przecież wszyscy na wojnie nie zginą. Pan Bóg czuwa nad wszystkimi; módlmy się, a nie będziemy opuszczeni. —
Był więc i wtedy pocieszycielem dla swoich, F\ szwagier wrócił naprawdę do domu zdrów!

Droga przez las, którą O. Wenanty jeszcze jako chłopiec uczęszczał do szkoły w Kamionce.

Posługiwał się jeszcze innym sposobem, aby wlewać w serca rodziców i siostry pociechę: malował mianowicie różowymi kolorami swoje własne położenie i tak wywoływał nastrój pogodniejszy, weselszy.
Jestem,  dzięki Bogu, zdrów i zadowolony, jakkolwiek mam wiele pracy — donosi dn. 29 maja 1917 roku.
ponieważ bardzo nalegali, by koniecznie do nich przyjechał, pisze na tejże karteczce:
Mógłbym prosić Przełożonych o pozwolenie i dostałbym je, ale nie chcę, bo sam jestem przełożonym klerykom, więc muszę im dać dobry przykład. Gdybym ja co roku Was odwiedzał, toby i oni chcieli często jeździć do domu.
Wołał tedy już listownie słać pociechy! W dwa miesiące później tak miło do rodziców pisze :
Bogu dzięki, skończyła się nauka szkolna, więcej mam teraz czasu. Piszę więc do Was czym prędzej. Zdrów jestem i na powodzenie narzekać nie mogę.
Przecie to musiało działać uspokajająco! ł\ nawet gdy już na zdrowiu zapadał, jeszcze znalazł sposób pocieszania:
Narzekać, Bogu dzięki, nie mogę na złe powodzenie. Zdrowie trochę mi nie dopisuje. Przed miesiącem byłem bardzo osłabiony, nie leżałem wprawdzie, ale czułem się ustawicznie zmęczony — teraz mi lepiej.
G Całej korespondencji O. Wenantego nie mam; z opowiadania wiem, że jeszcze jako kleryk-teolog zachęcał swego ojca do zachowania odtąd czystości, zaręczając, że przy pomocy modlitwy będzie mógł na taką ofiarę się zdobyć. Posyłał mu też — z wiedzą przełożonych — książki nabożne do czytania i obiecał odprawiać corocznie w jego intencji Mszę świętą.
Odwiedzał też niekiedy rodzinę, wtedy mian., gdy uzna-wał, że jego obecność w rodzicielskim domu będzie bardzo pożyteczna. Przywiódł do upamiętania stryja swego, który powróciwszy z rosyjskiej niewoli, utracił wiarę i począł pro-wadzić życie bezbożne. Dziś stryj ten jest wzorowym chrześcijaninem.
— Po wojnie — opowiada ó O. Wenantym Ks. Dziekan Kamionki — był u rodziny, a wstąpił również do mnie na plebanię: wątły, mizerny jak kleryczek.
— Taka mizerota! — rzekłem ze współczuciem.
— Dobrze mi jest, bardzo dobrze — uspokajał mnie na to z pogodnym uśmiechem.
Dziwił się też raz stryj jego, że choć to już parę lat od święceń kapłańskich minęło, jednak on wciąż taki wątły.
0 — Kto chce Panu Bogu rączo służyć — wyjaśnił mu O. Wenanty — musi ciało swoje umartwiać. Ja dziękuję Panu Bogu, że nie mam na sobie zbytniego ciężaru.

F\ skromność wśród odwiedzin zachowywał taką, że nawet własnej siostrze nie spojrzał ani razu w oczy: ze spuszczonymi rozmawiał oczyma…
Tak tedy nawet gdy opuszczał klasztor i szedł w świat, nie zniżał się do niego, lecz owszem, przykładem budującym, pociągał go ku wyżynom. To też w czasie jednych odwiedzin rodzicielskiego domu, nakłonił dwie swoje stryjeczne siostry, by wstąpiły do Zakonu: przykładem i słowem do tego je nakłonił. Tak się też stało.